poniedziałek, 28 stycznia 2008

ChampagneRIA

Taki krótki pościk dziś (nie mylić z Wielkim Postem) o naszym pierwszym dniu prawdziwych ferii. Wczoraj nastała niedziela - jak zawsze po sobocie, ale nie taka zwykła niedziela. Mianowicie Wczoraj wieczorem Tomek, Mikołaj, Paweł, Martin i Ja byliśmy po wszystkich egzaminach. Postanowiliśmy to uczcić i pójść gdzieś nie myśląc o zarządzaniu procesami, C++, wątkach, semaforach, XML'u, nie opowiadając dowcipów informatycznych i ogólnie nie myśląc o studiach. Najpierw poszliśmy do bardzo dziwnego miejsca, które już znałem - nazywa się Mercado Negro co po polsku oznacza "Czarny Rynek". Jest to pub który zajmuje całe piętro kamienicy. W dwóch mieszkaniach jest normalny wystrój kawiarniany, gdzie można posiedzieć, napić się czegoś itp, natomiast w pozostałych są sklepy - ubrania, płyty, pierdółki do domu. Dla każdego coś miłego. No i wszystko utrzymane w super klimacie zakrawającym trochę na taki skansen komuny, chociaż doskonale widać, że to jest zrobione specjalnie:)
Po jakichś dwóch godzinach przyszła po nas Jessica, która chciała iść do jakiejś Brazylijskiej knajpy pożegnać się ze znajomymi. Zabrała nas do ChampagneRIA. Przed wejściem duży łysy pan w czerwonym garniturze (później okazał się bardzo łagodnym i spokojnym człowiekiem). Obok czerwonego pana kilku mężczyzn między czterdziestym a pięćdziesiątym rokiem życia popalających pewnie najdroższe papierosy czy cygara jakie można znaleźć w Aveiro. Każdy w graniturze lub przynajmniej marynarce. Najpierw pomyśleliśmy, że to może nie miejsce dla nas, ale weszliśmy. W środku niewiele miejsca, kilka stolików, na ścianach dwa telewizory plazmowe, mały barek, trochę niebieskich lamp i dziwny długi stół przy którym można było usiąść jak przy barze, tylko nie było za nim baru. Za kilkoma czerwonymi stołami stało parę foteli a zaraz za fotelami mała scena. Na scenie kolejny duży łysy facet tym razem z gitarą.
No i właśnie ta scena jest tutaj krucjalna. Okazało się, że w niedziele na scenę może wejść każdy kto chce. Można śpiewać lub grać. Do piosenek dołączli się więc ludzie z publiczności, brali tamburyny, bębenki i grali z łysym panem. Niektórzy po prostu klaskali do muzyki, inni tylko słuchali. Oczywiście Ci, którzy grali znają się już dobrze, bo pewnie przebywają tam co tydzień ale tak czy inaczej super to wyglądało. Na koniec na scenę wszedł nasz znajomy Bruno i zaczął grać. Piosenka wyszła super z podkładem gitary elektrycznej, bębnów i jakichś innych instrumentów brazylijskich. Tylko na koniec Bruno stwierdził, że nigdy nie grał z instrumentami, więc go trochę rozpraszały. Najśmieszniejsze jest to, że nikt nie zauważył tego, a wykonanie było na prawdę super - jakby grali z tym zespołem od dawna. Okazało się, że ten bar nie jest też tak drogi, więc postanowiliśmy bywać tam co niedzielę:) Mieliśmy przyjść tylko na parę minut, żeby Jessica się pożegnała, a zostaliśmy 3 godziny...

Zdjęcia i filmy wrzucę jak będę miał czas na Picasę i youtube.
Pozdrowionka!

czwartek, 24 stycznia 2008

"Każdy każdemu kiedy trzeba idzie w sukurs.."

Kilka dni minęło od mojej wycieczki do Viana do Castelo, więc mogę nie pamiętać wszystkiego ze szczegółami, ale postaram się opisać na tyle na ile pozwala mi moja pamięć.
Pomysł wycieczki zaczął się od tego, że skończyłem egzaminy wcześniej niż się tego spodziewałem, a jedyna poprawka która mnie czeka będzie dopiero 31.01
Sama wycieczka zaczęła się w niedzielę rano kiedy wyszedłem do Mini Preco po niezbędne zasoby, czyli bułki, mortadelę i wodę za 11 centów. Po powrocie do akademika spakowałem zasoby, jakiś sweter na wieczór, trochę bzdur i pojechałem o godzinie 11 z minutami do Porto, zwane tutaj Oporto. W Porto miałem skontaktować z przebywającą tam aktualnie Danielą S. pochodzącą z Brazylii. Niestety zaraz po moim przyjechaniu nie mogła się ze mną spotkać, ale umówiliśmy się na później. Zatem ruszyłem do informacji turystycznej po mapkę (O)Porto. Postanowiłem udać się do zachwalanej przez wszystkich Casy da Musica. czyli tutejszej filharmonii. Najpierw jednak usiadłem na głównym placu (O)Porto i zjadłem pierwszą porcję bułek. Droga do Casy nie była zbytnio ekscytująca, więc nic o niej nie napiszę;) Sama Casa da Musica jest oryginalnym budynkiem w którym ciężko znaleźć kąt prosty. Zwiedziwszy całą Casę poszedłem dalej do parku Palacio de Cristal, który też ludzie polecają, a nie jest bardzo daleko. Okazał się, że ludzie nie kłamią. park na prawdę bardzo ładny, można by tam siedzieć cały dzień, gdyby miało się czas, ja jednak chciałem zobaczyć więcej i pójść nad rzekę. Byłem już prawie nad rzeką kiedy zadzwoniła do mnie Daniela i umówiliśmy się przy Stacji Sao Bento. Przebyłem więc ładny kawałem (O)Porto do stacji i tam spotkałem się z wyżej wymienioną mieszkanka Ameryki Południowej. Stamtąd poszliśmy na Ribeirę, czyli dzielnicę nad rzeką gdzie jest masa kawiarni, sklepów z pamiątkami itp. Przeszliśmy się po jednej i drugiej stronie rzeki i wjechaliśmy z powrotem na górę do miasta. Następnie udaliśmy się na chwilę do mieszkania Danieli, coś zjeść, wypić i już zacząłem szukać noclegu. Okazał się, że koleżanka z Polski, która przebywa w (O)Porto nie może mnie przenocować, ale zna pewnych ludzi, którzy mogą prawdopodobnie wziąć kogoś do mieszkania. Dostałem numery do dwóch chłopaków. Obaj z Polski. Zadzwoniłem pod pierwszy... trochę zestresowany, bo jeszcze nigdy nikogo obcego nie prosiłem o nocleg. Cała rozmowa zajęła nam około półtorej minuty. Nie musiałem nawet prosić, jak powiedziałem, że nie mam gdzie spać w (O)Porto to sam zaproponował kanapę;) Umówiliśmy się przy stacji Bolhao na która udałem się metrem. Przed spotkaniem wszedłem jeszcze do centrum handlowego zjeść coś na ciepło (była to bagietka z mięchem).
Pod stację Bolhao widziałem chyba najdziwniejszego człowieka sprzedającego kasztany w życiu. To, że ludzie sprzedają tutaj prażone kasztany już mnie nie dziwi, ale on wyglądał przekomicznie. Stał przy swoim prażącym wehikule zmontowanym z motocykla i kostki na kółkach, ubrany był... w garnitur, w uchu miał zestaw słuchawkowy do telefonu i cały czas przez niego rozmawiał podczas obsługiwania klientów. Kiedy przyszło mu wyciągać węgiel ze środka robił to w taki sposób byle tylko nie zabrudzić marynarki. Był na prawdę smieszny.
Pod stację Bolhao przyszło po mnie dwóch chłopaków, którzy wyjątkowo wyróżniali się z tłumu - byli wysocy. Jeden miał 2dwa metry i dziesięć centymetrów (spytałem o wzrost, bo był na prawdę wyjątkowo wyrośnięty) Zaprowadzili mnie do mieszkania. Mieszkanie czteropiętrowe (!) i na prawdę wielkie. No ale mieszkało tam dziesięć osób. Piątka polaków, trzy Niemki, Francuz i Francuzka. Kiedy dowiedzieli się, że studiuję informatykę ta ostatnia była bardzo zadowolona, bo miała problem ze swoim komputerem i spytała zaraz czy przypadkiem nie mógłbym jej pomóc. Okazało się, że wyrzuciła z dysku wszystkie swoje zdjęcia i usunęła je z kosza, bo myślała, że ma ich kopię. Nie miała... Wziąłem się za odzyskiwanie. Szczęśliwie znalazłem program, który potrafił to zrobić. Problem był tylko w tym, że ten program nie był darmowy... więcej czasu zajęło mi szukanie do Niego numeru seryjnego niż samego programu. Samo skanowanie dysku według obliczeń miało zająć całą noc, a ja następnego dnia miałem pociąg do Nine o 7.30. Zostałem więc zaproszony na następny dzień na drugą noc do tego samego mieszkania.

Po kilku godzinach spania wyszedłem z mieszkania budząc tylko Dawida, żeby otworzył i zamknął mi drzwi. Pierwsza stacja była w Nine. Musiałem się tam przesiąść tak czy inaczej, więc pomyślałem, że zobaczę jak wygląda miasto. Pojechałem nie pierwszym pociągiem a drugim, którym mogłem. Okazało się, że Nine, to dziura jakich mało. Najładniejsza w całej wsi jest stacja kolejowa. Znajduje sie tam też jeden kościół i kilka sklepów. Najbliższym możliwym pociągiem pojechałem do Viana do Castelo. Tym razem miasto bardzo ładne z portem, zamkiem, górą i starym miastem. Viana położona jest niedaleko granicy z Hiszpanią przy oceanie. Po szybkim zwiedzeniu miasta i obejrzeniu zamku zakupiłem kolejną porcję zasobów w postaci bułek i konserw i rozpocząłem atak szczytowy góry na której znajduje się Templo de Santa Luiza. Do tej pięknej kaplicy prowadziły sześćset czterdzieści dwa schody. Schody przechodzące po prostu przez las. Spod Kaplicy rozpościera się niesamowity widok na miasto, port, ocean i plażę. Na prawdę coś niesamowitego. Usiadłem tam zjeść "obiad". Nakładając przykrywką od puszki tuńczyka do bułki, którą rozerwałem palcami oglądałem sobie ten widok. Siedziałem tam dobrą godzinę zanim postanowiłem zejść tymi samymi schodami na dół. Najpierw jednak obejrzałem okolice kaplicy. Po zejściu do miasta udałem się do wielkiego (chyba większego niż Galeria Łódzka) centrum handlowego gdzie na dachu wypiłem cytrynowy rumianek, który miał być cytrynową herbatą. Znów z widokiem na miasto, tym razem trochę gorszym, ale zawsze.. Do tego poczytałem dalej "Pielgrzyma", którego wziąłem ze sobą na taką właśnie okoliczność. Po rumianku przeszedłem się jeszcze raz po mieście i udałem się na stację pociągu. Znów z przesiadką w Nine dojechałem do (O)Porto. W pociągu spotkałem dziewczynę i chłopaka z Polski. Ona studiuje w (O)Porto, a on przyjechał ją odwiedzić. jutro Ci właśnie ludzie przyjeżdżają do Aveiro, i idę ich trochę oprowadzić po tym co tu jest do zobaczenia. W (O)Porto poszedłem jeszcze raz do tego centrym handlowego co dzień wcześniej znajdującego się koło Rua de Santa Catarina ażeby kupić mrożoną pizzę do odgrzania na "obiad". Po pizzy wziąłem sie do dalszego odzyskiwania plików:) Tym razem okazało się to dużo prostsze. Już po niecałej godzinie pliki zaczęły zapisywać się na iPodzie koleżanki Rosalie.
Następnego dnia około 12 pojechałem do Aveiro. tak skończyła się moja wycieczka. Dzięki programowi FileSalvage, którego używałem do odzyskania plików mam zapewnioną dozgonną wdzięczność koleżanki Paryżanki i darmowe miejsce noclegowe w jej mieście rodzinnym. No a dopóki studiuje w (O)Porto to i w tymże.

Skąd tytuł postu? To fragment Piosenki zespołu Vavamuffin którego słuchałem podczas wycieczki i który bardzo dobrze oddaje to co mnie spotkało, czyli bezproblemowe dostanie noclegu na dwie noce w Porto. Ja też starałem się pomóc i nawet się udało:)

A teraz w Aveiro.. smutek, wszyscy wyjeżdżają. Wczoraj obiad pożegnalny, jutro jeszcze ostatnie impreza w Bloku (czuli w akademiku) i przyjdzie sie pożegnać z Jessicą, Pedrem, Felipe (o którym może nie słyszeliście), Clesio już pojechał, i wieloma innymi. Niektórzy już pojechali do domów jak mały i duży Greg, Żaneta, Carmen i inni. No ale jak pisał Sapkowski "Coś się kończy, coś się zaczyna." Przyjadą nowi;)

Do następnego!

czwartek, 17 stycznia 2008

Szkoła rzecz niemożliwych

Dawno nie pisałem..
Wszystko przez sesję. Chociaż nie tylko. Nie pisałem jak byłem w Polsce, bo byłem w Polsce, wcześniej nie, bo zaczęły się już egzaminy, później nie, bo pisaliśmy projekt, a teraz sesja. Zupełnie inaczej wygląda sesja tutaj niż w Polsce.
Przede wszystkim Portugalczycy lubują się niezmiernie w długich egzaminach. Do tej pory najdłuższy jaki pisałem trwał 3,5 godziny, ale to nie był jedyny. Dziś sztuczna inteligencja trwała 3, wczoraj Komputasao Wizual 2,5. Po drugie (co raczej się u nas na Politechnice nie zdarza) zupełnie normalne jest dla nich ustalanie terminów oddawanie projektów (i prezentacji ich) na sesję. Kiedy oczywiście wszyscy mają dużo czasu na pisanie czegokolwiek, bo to przecież najluźniejszy okres w roku;) Sprawdzanie egzaminów też przebiega trochę inaczej.. Jak przystało na Portugalię wszystko jest opóźnione do granic możliwości. W związku z tym wyniki projektu, który powinien być sprawdzony przed egzaminem, a został oddany w grudniu jeszcze nie jest sprawdzony. Średnia czasu czekania na wyniki z egzaminu waha się między tygodniem a dwoma. Dzięki (lub mimo) tym wszystkim innościom nauczyłem się rzeczy, które niedawno uznałbym za niemożliwe.
Do tej pory nie spodziewałem się, że będę w stanie pisać program przez 26 godzin z przerwą na 3 godziny spania, żeby oddać go na czas.
Nie wiedziałem, że da się zacząć uczyć do egzaminu o godzinie 19 dzień przed nim i zdać go.
Nie wiedziałem, że da się zaraz po tym egzaminie usiąść do nauki drugiego egzaminu i następnego dnia pójść go napisać (tym razem z gorszym skutkiem niż poprzedni).
Wszystko to się da.
Da się jeszcze kilka innych rzeczy, o których myślałem zanim zacząłem pisać, ale teraz nie pamiętam.
I teraz najważniejsze: Da się dostać 16 punktów na "nie-możliwym-do-zdania" egzaminie u Ruiego Borgesa.

Za egzamin z CV dzięki należą się Jankowi, który ciągle powtarzał, że da się tego nauczyć w jeden wieczór i miał rację.
Za projekt z Systemów Operacyjnych dla Pawełka, który napisał 90% kodu i też ciągle powtarzał, że da się to napisać w 26 godzin.
Za egzamin z Systemów Operacyjnych dla Tomka, który siedział ze mną do drugiej w nocy i uczył mnie ściemniać na egzaminie. No i oczywiście za to, że razem się uczyliśmy.

Teraz mam tydzień przerwy, mimo że fajnie jest uczyć się rzeczy niemożliwych, teraz mam nadzieję, że nie będę musiał się niczego takiego uczyć. Następne podejście to poprawka egzaminu ze Sztucznej Inteligencji, która prawie na pewno mnie czeka. Na pierwszej części musieliśmy programować mrówkę, żeby potrafiła wrócić do kopca.

Kończę na dziś. Notka wyjątkowo krótka, ale jakoś nie mam o czym więcej pisać. Mam nadzieję pojechać gdzieś teraz. Zaczynam od Porto. Co będzie dalej nie wiem, będę referował;)

Pozdrowienia z już gorącego Aveiro.

PS. Gdyby ktoś był zainteresowany to polecam śmieszną stronę, na której czasem z nudów pisze co aktualnie u mnie się dzieje: https://twitter.com/bananq