czwartek, 27 marca 2008

Hiszpański Triptyk - ROZDZIAŁ II: Salamanca

Teraz jadę już po jednej przesiadce z Salamanki do Leon. Hiszpania jak to zwykle - pustynna. Chociaż zaczynają się jakieś wzniesienia, coś jakby wydmy:P

Następnego dnia w Madrycie musieliśmy wstać o jakiejś pogańskiej porze i iść na metro. Dojechaliśmy wspólnie z Arkiem na stacje Avenida da America i tam się pożegnaliśmy. Życzywszy sobie miłego lotu i miłej podróży ja poszedłem w lewo, on w prawo. Z tego co teraz wiem, Arek szczęśliwie dojechał do Aveiro, więc nie będę się w tej kwestii bardziej rozpisywał.
Mnie też bez problemów udało się dotrzeć do Salamanki. Tam na dworcu poznałem chłopaka u którego miałem mieszkać przez kolejne trzy dni. Nazywa się Zdenek i jak łatwo się domyślić jest Czechem. Rozłożywszy się w mieszkaniu Zdenka (z resztą to najładniejsze mieszkanie Erazmusowe jakie widziałem) poszedłem do centrum. Moja wizyta w Salamance była dużo mniej zorganizowana nić w Madrycie. Trudno mi powiedzieć co po kolei widziałem, bo po prostu błąkałem się po mieście i szedłem tam gdzie mnie nogi poniosły. Napiszę więc bardziej ogólnie.
Budynek, który wyróżnia się w mieście i widać go na prawdę w bardzo daleka to Catedral Nueva i Vieja. Czyli dwie katedry połączone ze sobą - właściwie nie wiem gdzie zaczyna się katedra Nowa i kończy stara, bo są po prostu zrośnięte. Wyglądem i wielkością mogłyby konkurować z tą z Santiago da Compostela.
Długo mi zajęło fotografowanie tego kolosa.
Rynek główny czyli Plaza Mayor jest ładny, chociaż tak samo dziwny i klaustrofobiczny jak w Madrycie. cały otoczony jednym budynkiem. Nie jak w Polsce, że rynek jest otoczony kamienicami. Tutaj rynek to jeden budynek w kształcie litery 'O'. W rynku oczywiście masa ludzi, restauracje, kafeterie, sklepy z pamiątkami (tutaj głównie z żabami).
Poza tym w mieście rzuca się w oczy biblioteka publiczna, której jedna cała ściana pokryta jest muszlami, takimi jak pielgrzymów z Camino de Santiago i zaraz na przeciwko niej budynek przypominający kościół a będący seminarium (jest tam tez kościół). Budynek ten nazywa się Universidad Pontifica a kościół Iglesia de la Clerecia.
Po drodze do miasta jeszcze natknąłem się na budynek, w którym teraz jest restauracja i kafeteria ale nadal jest bardzo ładny i zabytkowy - nazywa się Colegio del Arzbisto Fonseca i jest na pewno na zdjęciach.
No i właściwie pierwszego dnia nic więcej nie zobaczyłem bo byłem zmęczony podróżą.
A pierwsze wrażenie z miasta... wygląda jak wyjęte z XIV-XV wieku. Prawie wszystkie budynki właśnie tak wyglądają - zbudowane z kamienia. Wąskie i krzywe uliczki - coś niesamowitego.
Jeżeli ktoś z Was czytał Narrenturm Sapkowskiego to niech sobie wyobrazi, że Salamanka wygląda jak Wrocław w tej książce;)
Poza tym większość zabytkowych budynków mają coś co ja nazwałbym "patio", ale może w dawnych czasach to się inaczej nazywało. Wszędzie na takie patio można wejść i podziwiać.
Jeszcze pierwszego dnia wieczorem poszedłem do miasta zrobić zdjęcia nocą i natknąłem sie na pochód (procesję) z okazji wielkiej nocy. Tutaj w zwyczaju mają chodzić tak co wieczór przez miasto, niektórzy na boso, niosąc krzyże, figury Chrystusa itp. a co najśmieszniejsze wszyscy przebierają się za Ku-Klux-Klan (czy jak to się pisze). Nawet Hiszpanie się śmieją z tego zwyczaju i nie wiedzą skąd się wziął. Przypuszczają, że z czasów inkwizycji.

Drugi dzień w Salamance był może trochę bardziej uporządkowany, bo postanowiłem podczas chodzenia patrzeć na mapę. Najpierw wybrałem sie jeszcze raz do obu katedr, żeby poszukać ukrytych gdzieś przy wejściu dwóch figurek - kosmonauty i diabła z lodami. Niestety nie znalazłam. Następnie poszedłem w stronę rzeki Rio Tormes na tak zwany Puente Romano czyli Most Romański z którego ładnie widać panoramę miasta. Do centrum wróciłem drugim mostem, od którego już bardzo blisko do Convento de San Esteban. Jest to kolejny wielki zespół kościelny, w którym nie wiem co dokładnie się kryje oprócz kościoła. Jest jednak tak wielki, że na pewno mają tam dużo sekretów;) Pewnie za czasów inkwizycji trzymali tam niedobrych ludzi:P Zaraz na przeciwko San Esteban jest drugi konwent Convento de las Duenas. Ten z kolei wugląda jak przerośnięty barbakan. Po obu konwentach poszedłem do parku Huerta de los Jesuitas. Ten mimo, że na mapie wygląda pokaźnie okazał się dość marny. Wróciłem więc wąskimi i krzywymi uliczkami Salamanki na Plazę Mayor. Stamtąd udałem się ponownie do kawiarni Cafe & Te. Poszukiwałem potem przez jakiś czas pięknej biblioteki, którą niektórzy z Was widzieli wcześniej na zdjęciach, ale niestety ta najbardziej podejrzana była zamknięta z okazji świąt.
Po poszukiwaniach udałem się do domu w celu spożycia obiadu. Z tego co teraz pamiętam, to była jakaś mrożona lasagne lub pizza:P Wieczorem planowaliśmy wyjść ze Zdenkiem gdzieś na miasto, więc musiałem odpocząć przedtem. Wieczorem niestety okazało się, że koleżanki Czeszki, które miały z Nami iść, nie mogą, więc tak tylko poszliśmy się przejść i "nieoczekiwanie" znów natknęliśmy się na procesję. Jednak mimo temperatury, która spadła do jakiejść chorej wartości (-1 stopni) szybko uciekliśmy do domu. Szczególnie, że następnego dnia planowałem odwiedzenie miasta leżącego niedaleko o nazwie Cuidad Rodrigo.

Tak jak planowałem tak zrobiłem. Autobusem o 11.00 pojechałem niecałe sto kilometrów na zachód pod granicę z Portugalią do Romańskiego miasteczka Cuidad Rodrigo. Miasteczko małe ale ładne. Centrum otoczone murami obronnymi, po których można swobodnie spacerować (jak w wielu miastach w Portugalii). Oczywiście z tej możliwości skorzystałem i pospacerowałem:P Po okrążeniu centrum wybrałem się do jego wnętrza. Uliczki oczywiście tak jak w Salamance - wąskie i krzywe, budynki też z kamienia, wszystko jak ze średniowiecza. Jest oczywiście katedra (mniejsza niż w Salamance, ale też pokaźnych rozmiarów), jakiś inny kościół, Plaza Mayor, zabytkowy szpital, pałac i masa innych zabytków, których przeznaczenia ani pochodzenia nie znam. W Cuidad Rodrigo wybrałem się do dziwnego baru zjeść lunch. Nie potrafię opisać dziwności tego baru, ale miał jakiś dziwny klimat - pusty, mały z typowym Hiszpanem za barem, kojarzył mi się, nie wiem dlaczego, z Meksykiem.
Wróciłem do Salamanki na kolację. Wieczorem tego dnia poszliśmy jeszcze do koleżanek - Czeszek, tak po prostu pogadać. Następnego dnia jednak czekała mnie kolejna autobusowa jazda i do tego wcześnie...

Tak kończy się rozdział drugi wycieczki. Rozdział trzeci będę musiał dopisać już przy komputerze..

poniedziałek, 24 marca 2008

Hiszpański Triptyk - ROZDZIAŁ I: Madrid

18.03.2007
Tym razem postanowiłem pisać coś wcześniej chociaż i tak z opóźnieniem, żeby wszystkiego nie zapomnieć. Aktualnie znajduję się w autobusie firmy AutoRes na trasie do Salamanki. Ostatnie trzy dni spędziłem z Arkiem w Madrycie. Rozeszliśmy się (On w prawo a ja w lewo) na stacji metra Avenida da America. Teraz jak już pisałem jadę i piszę. W słuchawkach gra mi na zmianę Eddi Vedder, Indios Bravos i ścieżka dźwiękowa z filmu Juno.
Teraz czas na retrospekcję.. trochę z pamięci, trochę ze ze zdjęć i z map..

Dojechaliśmy do Madrytu o 14.10 dnia 15.03, który w tym roku wypadał w sobotę. Lotnisko w Madrycie jest olbrzymie. Na tyle olbrzymie, że informacji turystycznej szukaliśmy 30 minut (droga z terminalu 3 do 1 jest na prawdę długa, a jest jeszcze terminal 4...)
Pani w informacji turystycznej od razu poznała, że jesteśmy z Polski. Nie po języku, nie po polskich napisach na koszulkach, nie po wzroście, nie po blond włosach, tylko po Arka wisiorku z Matką Boską Częstochowską! Następnie dała nam kilka map, wskazówek i się pożegnaliśmy. Zakupiwszy bilety trzydniowe za 10€ pojechaliśmy do Madrytu. Wysiedliśmy z metra na stacji Plaza da Espana gdzie kończy się najbardziej znana ulica w Madrycie - Gran Via. Tam też stoją dwa chyba największe budynki w mieście oraz fontanna z pomnikiem Don Kichota z Manchy. Jest też kawałek trawy i drzew, który Hiszpanie o tej porze chętnie wykorzystują do spania (sjestowania). Możecie wierzyć lub nie, ale o 15 cała Hiszpania zwalnia. Ludzie idą do parku, jedzą na trawie, inni śpią na ziemi lub na ławkach.
Zrobiwszy kilka zdjęć ruszyliśmy dalej do parku zwanego Jardines Ferraz. Tam zaskoczyły nas najbardziej skaczące po drzewach zielone papugi (!), czy to były dzikie czy hodowlane - nie wiem, ale chodziły po drzewach;)
W tym samym parku jest coś co nazywa się Templo de Debod. Co to jest nie wiem, ale wygląda jak starożytna budowla, coś na kształt grobowca. Niestety tego dnia nie można było wejść do środka. Przeszliśmy się więc jeszcze po parku i udaliśmy się w poszukiwaniu innych wiekowych miejsc.
Jako następny wypadł Jardines del Palacio Real. Palacio Real to pałac królewski, za nim znajduje się wielki ogród (park) w którym są fontanny, pawie i dużo innych ładnych rzeczy. Pierwszy widok po wejściu do parku jest niesamowity, w oddali widać Palacio Real, pod nim dwie drogi, trawę i fontannę - widać na zdjęciach. Tak się nam złożyło, że kiedy przyszliśmy do parku, jakaś kiczowata hiszpańska para nagrywała kiczowaty film chyba ze swoich oświadczyn. Wyglądało to na prawdę śmiesznie:P Po przejściu się po parku poszliśmy już w stronę centrum - Puerta del Sol.
Puerta del Sol to punkt '0' Hiszpanii. Wszystkie odległości w Madrycie i całej Hiszpanii liczyło się od tego punktu. Tam tez w przeszłości powstała pierwsza stacja metra w Madrycie. Na wyżej wymienionej plazie znajduje się też kamień '0', którego niestety nie udało nam się znaleźć - chyba z powodu remontu, pomnik niedźwiedzia jedzącego mega-brokuł (który w rzeczywistości jest drzewem poziomkowym), fontanna i masa barów, sklepów i kafeterii.
Z Puerta del Sol (popularnie zwanego po prostu Sol) poszliśmy w stronę Museo del Prado. Tam w sobotę po 18 wstęp jest wolny. Muzeum jak to muzeum - obrazy i rzeźby. ze znanych artystów było bardzo dużo Goyi i wydaje mi się, że Velázqueza (tego pewny nie jestem). Niestety sztuki jest tyle, że po połowie byliśmy już znudzeni. No ale del Prado odwiedzić wypada, szczególnie za darmo:P
Po muzeum wybraliśmy sie napić kawy w Starbucksie, a zaraz potem nabyć obiad droga kupna. Obiadem były dwie mrozone pizze za 2.50za sztukę;)
Do domu dotarliśmy spóźnieni prawie godzinę i nasza Landlordczyni (dziewczyna u której mieliśmy mieszkać - dzięki Ola!) była na nas trochę zła.. Ale nie zmieniało to faktu, że jest niezmiernie miłą osoba. Była zła, bo chciała wyjść wieczorem a my popsuliśmy jej trochę plany. Ale zaraz po zjedzeniu pizzy wszyscy wyszliśmy. My z Arkiem do centrum - zrobić zdjęcia Madrytu nocą i może wejść do jakiegoś baru. Byliśmy jednak dość zmęczeni, więc tylko czekaliśmy na sygnał od Oli kiedy wróci do domu, żebyśmy my też mogli wrócić. W drodze powrotnej zgubiliśmy się i pojechaliśmy kilka przystanków za daleko, ale udało nam się to jakoś naprawić:P Po powrocie do domu usnęliśmy natychmiast. A godzina była chyba trzecia nad ranem. Następnego dnia mieliśmy dużo do zobaczeni, więc trzeba było spać.
Pierwsze wrażenia po spotkaniu Hiszpanów.. Nie mieja mówić po angielsku.. Na pytanie "Do you speak English?" zazwyczaj odpowiadają "Um bocadino"(jakkolwiek to się pisze, a oznacza "troszeczkę"). To ich "troszeczkę" oznacza, że nie umieją powiedzieć nic. Czasem nawet jak powiedzą "yes" to następne zdanie leci już po Hiszpańsku. Dobre chociaż to, że trochę z tego Hiszpańskiego rozumiemy (przez Portugalski).
Druga rzecz - nie umieją prowadzić samochodów. Prawie wszystkie samochody były porysowane i powgniatane. Metoda parkowania jest niesamowita.. kierowca jedzie do przodu aż stuknie samochód przed, potem cofa aż stuknie ten z tyłu, później daje do przodu dwa centymetry i już jest zaparkowany. Byliśmy świadkiem tego chyba dwa razy. Z resztą Hiszpanie się do tego przyznają i uznają za zupełnie normalne.

Hiszpania to pustynia... płaski, monotonny i nieostry bez okularów krajobraz spowodował, że usnąłem w tym autobusie kilka razy. Hiszpania to pustynia trawy z małymi oazami, którymi są miasteczka. Do tej pory tych miasteczek-oaz minęliśmy chyba z osiem, przez każde przejechaliśmy w nie więcej niż minutę i prawie każde składało się z nie więcej niż dwudziestu domów. Od czasu do czasu na tej pustyni trafi się jakiś sad. Co tam rośnie - trudno powiedzieć, ale wygląda jak oliwki. Z resztą Hiszpanie uwielbiają wprost oliwę z oliwek, więc pewnie moje przypuszczenia są słuszne. A co do oliwy to tutaj na prawde bije rekordy. Zamiast pod ser na kanapkę kłaść masło oni leją oliwę na ser.. czyli chleb -> ser -> oliwa. Jajecznicę robą na oliwie! Oliwę kładą po prostu wszędzie. Gdyby mogli jedliby tylko oliwę. No ale wracając do retrospekcji...

Drugi dzień zaczął się późno. Wstaliśmy chyba o dziesiątej rano i wylądowaliśmy w centrum o dwunastej. Chcieliśmy zobaczyć na początek sławny pchli targ i muzeum sztuki nowoczesnej (Centro de Arte Reina Sofia), które w sobotę rano jest darmo. Wysiedliśmy koło głównej stacji kolejowej w Madrycie (pięknej z resztą) i udaliśmy się do muzeum. W tymże aktualnie wystawiony jest Picasso. Nie wiem czy jest tam wszystko co namalował ale, ale jest tego od cholery. Po samym Picasso już nam sie nie chciało oglądać reszty:P stwierdziliśmy, że dość tego ukulturalniania. Szczególnie, że nawet zdjęć nie można było robić w środku. No ale mogę powiedzieć, że widziałem na żywo Guernica'e i to za darmo;) na targ było już za późno więc postanowiliśmy odwiedzić park, który jest niedaleko. Park nazywa się Parque del Buen Retiro i jest olbrzymi. Zajmuje mniej więcej jedną trzecią całego centrum Madrytu. Oczywiście o tej porze cały Madryt leżał tam na trawie. Nie dość, że sjesta, to jeszcze niedziela. Czyli Hiszpanie robią przerwę w nic-nie-robieniu i idą spać na słonku. Kilka zdjęć po potwierdza.
W parku jest Palacio de Cristal, w którym teraz odbywa się wystawa Magdaleny Abakanowicz (Polki jak można się domyślić), która najwyraźniej lubi Picasso - bo rzeźby były lekko skrzywione:P Następny budynek to Papacio Velazquez i dalej jezioro Estanque, na którego brzegu stoi budowla przypominająca amfiteatr z pomnikiem na środku. Budowla ta nazywa się Monument to Alfonso XII. Po jeziorze pływa masa łódek, które można wypożyczyć nieopodal. W łódkach oczywiście śpią Hiszpanie - ci co nie chcą leżeć na trawie. Po całej okolicy roznosił się odgłos afrykańskich bębnów zespołu, który grał w tym pseudoamfiteatrze. Obeszliśmy jeszcze trochę park i udaliśmy się coś skonsumować. trafiliśmy na jedną z najładniejszych ulic Madrytu - Calle de Las Huertas. Jest tam masa barów, restauracji, kawiarenek i innych tego typu przedsiębiorstw handlowo usługowych. Zatrzymaliśmy sie w relatywnie tanim Doner kebabie i zamówiliśmy o dziwo po Kebabie.
Zjadłszy obiad przeszliśmy się uliczkami dzielnicy pisarzy jak to piszą przewodniki. Dzielnica nazywa sie Barrio de Las Letras, więc może i nazwa ma coś na rzeczy. Następnie znów kilka uliczek w centrum czyli w dzielnicy Madrid de Los Austrias zahaczając o niezobaczone jeszcze zabytki czyli między innymi Iglesię de San Francisco el Grande, kilka innych Iglesiów, Ministeriów i Placów. Tak a propos placów to Madryt składa się głównie z placów. Każdej ulicy odpowiada średnio jeden plac.
Po spacerze, który zdrowo nas zmęczył pojechaliśmy jeszcze zobaczyć arenę do Corridy czyli Plaza de Torros de Las Ventas (na której jedna właśnie się odbywała) i stamtąd zmęczonym krokiem udaliśmy się do domu.

Kolejny dzień retrospekcji udało się się odbudować. Może nie było to super ciekawe, ale drugi dzien zszedł nam głównie na chodzeniu uliczkami Madrytu. Teraz siedzę w kawiarni Cafe e te obok Plaza Mayor w Salamance i przeglądam mapy, żeby wymyślić gdzie iść dalej. Problem w tym, że wszystko już widziałem w samej Salamance i może pojadę do jakiegoś miasta nieopodal.W wyżej wymienianej kawiarni kawa ma skandaliczne ceny a herbata jest jeszcze droższa, ale musiałem coś zamówić, żeby siedzieć. Zrobiłem tez kilka fajnych zdjęć, które potem poskładam w jedno i na pewno zobaczycie je na picasie;) Myślę, że teraz przyjdzie mi pójść do domu i coś zjeść. Jutro napiszę o trzecim i ostatnim dniu w Madrycie. Myślę, że już z tańszej kawiarni;)
Na kawiarniane luksusy dziś mnie nie było stać, bo sporo wydałem, żeby dojechać do małego miasteczka niedaleko Salamanki. Miasteczko nazywa się Cuidad Rodrigo i jest położone prawie przy granicy z Portugalią. Właśnie wracam z tego miasteczka i piszę dalej. Retrospekcji ciąg dalszy...

Trzeciego dnia wstaliśmy chyba jeszcze później bo wiedzieliśmy, że dużo rzeczy nam do zobaczenia nie zostało. W planach mieliśmy stadion Realu Madryt , stację kolejową Atocha i Palacio Real. W takiej kolejności udaliśmy się na zwiedzanie. Stadion Realu - Santiago Bernabeu jest z zewnątrz po prostu brzydki:P Taki duży szary klocek z czterema wieżami na rogach. Szybko więc przestaliśmy go oglądać i powędrowaliśmy metrem na Estacion de Atocha. Stacja faktycznie robi wrażenie. Jest gigantyczna, a w środku posadzone są rośliny tropikalne, które rosną sobie normalnie jak w lesie. Przez to w stacji panuje też tropikalny klimat - cały czas rozpylana jest para wodna i temperatura utrzymywana jest na jakimśtam odpowiednim poziomie. Po kilku zdjęciach w tym tropikalnym krajobrazie poszliśmy poszukiwać obiadu. Po drodze na obiad trafiliśmy jednak na wystawę rzeźb Igora Mitoraja(!) położoną wzdłóż ogrodu botanicznego. Igor Mitoraj to ten sam, którego głowa leżała w Krakowie i wchodziły do niej dzieci. Teraz ta sama głowa leży w Madrycie przy placu Imperatora Carlosa V i też wchodzą do niej dzieci, tylko językiem innym mówią. Tak nam sie spodobały rzeźby Igora, że obejrzeliśmy wszystkie i przypadkiem podczas ich podziwiania odkryliśmy wejście do ogrodu botanicznego. A, że bilet nie był drogi to postanowiliśmy odłożyć obiad na później. Ogród jak to ogród.. chyba nie warto nic pisać o kwiatkach i drzewkach. W każdym razie po ogrodzie byliśmy już zdrowo głodni, więc poszliśmy na poważne poszukiwania jedzenia. Znów padło na Kebab. Dwa kebaby pod rząd jeszcze nikogo nie zabiły. Po drodze na kebab trafiliśmy jeszcze na jedno dziwne miejsce. Duży budynek koloru rdzy. Jedna ściana obok cała porośnięta kwiatami (po tej ciągle płynie woda, żeby kwiatki miały co pić), w środku bardzo dziwny wystrój, jakieś galerie sztuki, drewniane windy, ładna klatka schodowa a na ostatnim piętrze droga kawiarnia. Po tym nasz kebeb szczęśliwie wylądował w naszych żołądkach.
Po obiedzie został nam tylko Palacio Real. Metrem dojechaliśmy do Sol i nieznana nam do tej pory ulicą pomknęliśmy do pałacu. Minęliśmy teatr Teatro Real i zobaczyliśmy pałac królewski. Jest wielki, biały i cały zdobiony. niestety spóźniliśmy sie pięć minut na zwiedzanie, więc robiliśmy tylko zdjęcia przez kraty. Tam też zrobiliśmy zdjęcia z flagami Polski, tak żeby akcent narodowy dodać. Powodowani zmęczeniem spędziliśmy pod pałacem resztę popołudnia. Próbowaliśmy jeszcze robić zdjęcia ze strażnikami, ale powiedzieli, że to zabronione...
Przed pójściem do domu weszliśmy na polecaną kawę (w Portugalii takiej nie ma) nazywaną Bonbon (lub Bombom, nie wiem). Jest to pół mleko skondensowane, pół kawa. Podawane niewymieszane. Coś pysznego!
Jeszcze tego samego dnia wieczorem w podziękowaniu Oli zaprosiliśmy ją do pubu. Okazało się już w mieście, że akurat tego dnai jest dzień świętego Patryka i wszyscy chodzą po mieście w kapeluszach z koniczynkami. Znaleźliśmy więc irlandzki bar O'Donnell i zakupiliśmy w nim trzy takie kapelusze;) Miałem co prawda nadzieję, że w Irlandzkim barze w taki dzień będzie lecieć irlandzka muzyka, a niestety nie leciała. W O'Donnellu poznaliśmy jeszcze dwie hiszpanki o imionach chyba najdziwniejszych jakie tu słyszałem - Ila i Maite. Było sympatycznie, ale musieliśmy znikać bo następnego dnia ruszaliśmy w dalszą podróż wcześnie rano. Zapomniałem tylko dodać, że szukając baru natkęnliśmy się na grupę Brazyliczyków z Aveiro co spowodowało u nas niezmierne zaskoczenie. Po kilku wspólnych zdjęciach rozeszliśmy się w swoje strony.

Tak skończyła się nasza wizyta w Madrycie. Następne dni opiszę później bo na horyzoncie już Salamanka...