środa, 5 grudnia 2007

wycieczka we mgle

Jak pisałem wcześniej dnia 1.12 pojechaliśmy na wycieczkę. Pech chciał, że trafiliśmy na jedyny dzień w tygodniu kiedy była brzydka pogoda. No ale co było poradzić.. pojechaliśmy.
Pierwsza rzecz, która nas tego dnia spotkała, to popsuty autobus. Jeszcze nie zdążyliśmy dobrze wsiąść, a kierowca wysiadł. Poszedł obejrzeć silnik i tak go oglądał dobre 10 minut, po czym stwierdził, że po drodze zajedziemy do bazy, żeby coś tam naprawić. To całkiem obiecujący początek wyprawy autokarem w góry.
Kiedy już usadowiliśmy się w autobusie - oczywiście z tyłu, żeby było jak za dawnych szkolnych czasów, kiedy każdy chciał siedzieć z tyłu, powiesiliśmy na szybie Polską flagę, którą Tomek skitrał gdzieś w plecaku i rozpoczęliśmy podróż. Nie wiedzieć czemu tylko my byliśmy w dobrych humorach i tylko my byliśmy głośno. Zatem dość szybko zleciała nam podróż do Vouzeli, którą już drugi raz w tym roku odwiedzałem, i w której dane nam było zjeść pyszne śniadanie w Pastelarii zapijając je kawą Galao i kończąc pysznym deserem Pastela de Vouzela, o którym pisałem już przy okazji wycieczki do Wiosek Historycznych. To chyba było najdłuższe zdanie jakie ułożyłem w życiu... Jedząc i pijąc rozpoczęliśmy nauczać. Nigdy nie wiedziałem, że uczenie języka Polskiego obcokrajowców może być tak wciągające;) Podczas zwiedzania Vouzeli koleżanka Isana nauczyła się mówić:
- Cześć
- na razie
- co to jest?
- to jest ... (i tutaj w miejsce trzech kropek potrafiła wstawić "ulica", "most", "woda", "fontanna", "panna" (bo "dziewczyna" jest za trudna:P), "auto", "torba", "fotel", "autokar"

Ponadto potrafiła policzyć do sześciu i przedstawić się;)

Jak widać spacer po Vouzeli też zleciał nam bardzo szybko, więc z powrotem wsiedliśmy do prawie Polskiego ( chyba połowa osób na wycieczce była z Polski) autokaru i podążyliśmy do muzeum chleba. Nie wiem czy to prawda, ale muzeum chleba jest podobno najchętniej odwiedzanym muzeum w Portugalii.
Po drodze do muzeum przesiedliśmy się na kolejeczkę, która miała nas doń dowieźć. Niestety kolejeczka po drodze nie wytrzymała naszego ciężaru. Nie było zabawnie oglądać jak koła lokomotywy buksują po mokrej ulicy położonej pod niemałym kątem będąc w ostatnim wagoniku i nie będąc pewnym czy działają w nim hamulce ręczne. Na szczęście działały. Wszystkie wagoniki zatrzymały się i dalszą drogę do muzeum przeszliśmy pieszo.
Trzeba przyznać, że muzeum pomyślane jest bardzo fajnie. Składa się z czterech sal. w każdej sali jest przedstawione jakieś inne spojrzenie na chleb. Jest ponadto sala dla dzieci, gdzie wszystko zrobione jest po bajkowemu i gdzie można upiec własny pamiątkowy chlebek, co niniejszym uczyniliśmy. Na koniec dostaliśmy do spróbowania kilka rodzajów chleba pieczonych na miejscu, na które połowy z nas nie byłoby pewnie normalnie stać, a drugiej połowie nie smakowały. Mogliśmy też kupić dużo różnych dziwnych rzeczy do jedzenia, butelek z oliwą, miodem, octem w tak kosmicznych cenach, że niestety nie mogliśmy ich kupić. (Głupie było ostatnie zdanie).
Muzeum chleba jest już blisko Serra de Estrela.
Wsiadłszy do autokaru po raz trzeci udaliśmy się już na sam szczyt najwyższej góry Kontynentalnej Portugalii. Niestety mgła była taka, że jakby wywieźli nas pięć kilometrów od Aveiro i powiedzieli, że jesteśmy na górze, to też byśmy uwierzyli. Z tą różnicą, że na Serra de Estrella był śnieg (!), a przynajmniej coś, co Portugalczycy nazywają śniegiem, a tak na prawdę, to było zlodowaciałą bryłą starego śniegu:P No, ale było zimno a miejscami leżały białe płaty przypominające śnieg. Na górze nie ma generalnie nic ciekawego. Wieża zbudowana, żeby góra dobiła do 2000 metrów, obserwatorium astronomiczne i wielki budynek, w którym są kawiarnie, sklepy z badziewiem i masa ludzi. Swoją drogą nie widziałem jeszcze nigdy tak dużego skupiska badziewia na tak dużej wysokości - może by zgłosić ich do księgi rekordów Guinessa?
Po jakimś czasie przyszło pójść, a raczej pojechać. W drodze powrotnej zachaczyliśmy o miasteczko, które na mapie wygląda całkiem niepozornie za to na żywo wygląda bardzo pozornie. To niesamowite miasto nosi nazwę Viseu. podobno mieszka tam tyle ludzi co w Aveiro, w co nie wierzę dom tej pory, bo wyglądało na dożo większe. Całe Viseu jest przystrojone lampkami świątecznymi, drzewa, domu, ulice, sklepy, wszystko jest w światłach. Na głównej ulicy handlowej, leży wzdłuż czerwony dywan a nad nim lampiony, mikołaje, choinki, bombki - wszystko co trzeba na święta. Tam można poczuć, że idą święta.
Obejrzeliśmy jeszcze w Viseu Katedrę (swoją drogą bardzo ładną) i poszliśmy do centrum handlowego zjeść coś przed powrotem do Aveiro. Centrum Handlowe oczywiście też całe w światełkach. W centrum Handlowym Chińczyk z krzywym zgryzem zrobił nas w balona, zjedliśmy hamburgera, w którym zamiast kotleta było jakieś krojone mięso, zostaliśmy gwiazdami i odkrywaliśmy różnice i podobieństwa między językiem Polskim i Rosyjskim.
A potem już tylko Aveiro...
Tak zleciał mi pierwszy dzień grudnia. Szkoda tylko, że mgła była...

PS. Na picasie dodałem galerię, gdzie można podziwiać piękno architektury na Uniwersytecie Aveiro. Na wszelki wypadek już tłumaczę, że Caloirodrom to budynek, gdzie pierwszoroczni maja zajęcia, a po 22 można się uczyć, bo zawsze jest długo otwarty. Polecam:
http://picasaweb.google.com/BananQ

wtorek, 27 listopada 2007

Trochę przyjemności i rozważania informatyczne;)

Gra grą, projekt projektem, ale jednak na blog postanowiłem zajrzeć. Dziś tylko krótka notka..
Co u mnie.. dowiedzieliśmy się dziś, że połowa projektu nad którym pracowaliśmy dwa miesiące okazała się błędna i musimy to na gwałt przerabiać zanim pójdziemy na prezentację tego czegoś. Na szczęście drugi projekt przesunęli nam na poniedziałek, więc z troszkę większym spokojem zacząłem do niego podchodzić. Co nie oznacza, że nie pracuję.
Poza tym zapowiedzieli już pierwsze egzaminy.. mam tylko nadzieję, że żaden nie wypadnie akurat w tym tygodniu jak będę w Polsce, bo byłoby to średnio wygodne, żeby pisać egzamin w Portugalii będąc prawie trzy tysiące kilometrów stamtąd.
A dziś postanowiłem sobie dogodzić... Zakupiłem w Mini Preco mini croissanty, czekolade do chleba i ciastka i teraz popijając kawę z mlekiem podjadam croissanty z czekoladą, a do tego codzienna dawka programowania w C++. Nie może być lepiej:P (z tym programowaniem to żartuję;) )

Teraz jeszcze kilka żartów informatycznych i kończę:
Zastanawialiśmy się z Poznaniem (z chłopakami z Poznania) jaki jest kolejny rząd powyżej Petabajtów (jak wiadomo petabajt to 1000 terabajtów, które to z kolei równają się 1000 gigabajtów). Z braku wiedzy w tej dziedzinie wymyśliliśmy swoje jednostki. Mianowicie po Petabajtach są Wuchtobajty a potem Wdzidobajty. Dalej wymyślać na razie nie trzeba, bo prędko do takich wielkości nie dojdziemy;)

Poza tym zastanawialiśmy się, dlaczego niektóre filety mają ości, mimo, że są filetami. Doszliśmy do konstruktywnej konkluzji, że wszystko zależy od implementacji! Zakładamy, że mamy klasę Ryba, która ma zdefiniowane pole 'ości', bo ryba potrzebuje 'ości' do funkcji 'życie' i 'pływanie' i pewnie jeszcze do kilku innych. Możemy teraz rozpatrzyć dwa przypadki.

a) Poszczególne gatunki dziedziczą po Rybie, a filet dziedziczy po Gatunku.
b) Filet dziedziczy po rybie, a potem przyznawany jest mu gatunek.

Bardziej satysfakcjonuje nas warunek b) ponieważ z założenia Filetowatości Fileta nie posiada on pola 'ości', albo posiada, ale ma ono wartość FALSE. Wtedy bez względu na gatunek Filet nie będzie miał ości.

Przypadek a) oczywiście może być dobry, ale to już zależy od dalszej implementacji..
Z autopsji możemy tylko powiedzieć, że przypadek a) jest bardziej realistyczny... bo Filety z Bacalhau i z Pascady mają ości, mimo, że są filetami...

Z informatycznym pozdrowieniem!
Cout << "Mateusz";
return 0;

PS. zapomniałem jeszcze dodać, że kucharki u nas na stołówce używają implementacji b) :P

czwartek, 22 listopada 2007

Muito trabalho

Teraz z pisaniem będzie bryndza... Nie mam czasu usiąść i napisać krótkiego e-maila. Mamy z chłopakami tyle pracy, że się w głowie nie mieści.. Do niedzieli, do godziny 24:00 musimy wysłać działającą wersję Systemu Plików SOFS do profesora Borge'a czy jak mu tam na to nazwisko, a jeszcze nie napisaliśmy najwyższej warstwy tegoż. Jednocześnie do czwartku muszę napisać grę w OpenGL, która dopiero powstaje z popiołów po walce ze zmiennymi globalnymi i podwójnym buforem (nie pytajcie o co chodzi...). A tu zaraz zaczynają się egzaminy.. kiedyś trzeba wreszcie zacząć czytać te Fundamentosy Redesów (podstawy sieci) i Systemy Operacyjne.. Swoją drogą wiedzieliście, że filozofowie jedzą ryż dwoma widelcami? Dowiedziałem się tego właśnie tym Systemach Operacyjnych:P
No i duużymi krokami zbliża się egzamin z Portugalskiego, a nie bardzo umiem cokolwiek z gramatyki... Ale to jeszcze do nadrobienia.
Zatem myślę, że prędko nic więcej nie napiszę na blogu. To jest tylko taka notka kontrolna, żeby sprawdzić, czy w ogóle ktoś jeszcze tu wchodzi;)
A ja wszystko widzę w statystykach - hehehe:D Nawet mogę Wam powiedzieć, że odwiedził mnie ktoś z Włoch i z Irlandii;)

Kończę na dziś i idę generować cyferki, które później posłużą mi za punkty i ilość żyć. Idę również kompilować, debugować, renderować i robić jeszcze kilka innych dziwnych rzeczy.
Pozdrowienia z coraz bardziej mokrego i zimnego Aveiro!

środa, 14 listopada 2007

Mały słownik informatyczny;)

Dziś króciutki pościk na który już się zbieram od dawna. Materiały też zbieram od jakiegoś czasu. Zatem przedstawiam mały słownik informatyczny Polsko-Portugalski. Oto zbiór najśmieszniejszych wyrazów (w wymowie) , z którymi się spotkałem:
Windows XP - czyt. "Windosw Sziszpe"
XML - czyt. "Sziszemel"
HTML - czyt. "Egateemel"
idąc dalej tym tropem mamy:
XHTML - czyt. "Sziszegateemel"
C++ - czyt. "Ce maisz maisz"
ext3 - czyt. "Esziszte tresz"
PHP - czyt. "Peegape"

Jak przypomnę sobe więcej to napiszę więcej;)

DALEJ:

DVD - czy. "Djewiedje"
CD - czyt. "Sjedje"

Pozdrowienia!

niedziela, 11 listopada 2007

Aveiro -> Valenĉa -> Sanxenxo -> Santiago de Compostela -> Aveiro

Kolejna wycieczka i kolejne miasta na mapie Półwyspu Iberyjskiego "odptaszkowane". Tym razem jedno w Portugalii i jedno w Hiszpanii. Nie liczę Sanxenxo bo byliśmy tam 10 minut, tylko, żeby spojrzeć na plażę.
Tak więc wycieczka jak zwykle zaczęła się o paranoicznej godzinie siódmej trzydzieści. Tym razem wyjątkowo wyjechaliśmy bardzo szybko. Był tylko jeden autokar, wszyscy przyszli na czas i już po piętnastu minutach kierowca spuścił ręczny i wielkie koła drgnęły. No dobra.. wystarczy tej poecji;) Po prostu ruszyliśmy o godz. 7.45.
Miejsce przeznaczenia czyli Santiago de Compostela jak wiadomo jest z Aveiro dość daleko - dalej niż Lizbona. Więc dużo przerw nie było. Pierwszy postój dopiero przy granicy Portugalia-Hiszpania w małym miasteczku o wdzięcznej nazwie Valenĉa (nie mylić z Walencją) . Miasteczko - już trzecie w Portugalii - całe wewnątrz murów obronnych. To zbudowane wyjątkowo ciekawie - całe na planie dwunastoramiennej gwiazdy. Oczywiście całe miasto zyje z turystów, więc ceny nie dla studentów, ale przynajmniej obejrzeliśmy ładne uliczki i mury obronne. Na murach stały prawdziwe armaty (w całkiem dobrym stanie). Valenĉa jest położona na wzgórzu więc doskonale widać z Niej kawał Hiszpanii i Portugalii zarazem. Miasto było w przeszłości pierwszym fortem Portugalii w walkach przeciwko Hiszpanii. Najśmieszniej, a może najładniej wygląda to, że na murach rośnie trawa, drzewa i wszystko się jakoś tak dobrze komponuje. Długo tam nie posiedzieliśmy, bo trzeba było jechać dalej. Minęliśmy rzekę Minho i po drugiej stronie mostu byliśmy już w Hiszpanii. Jak to powiedział Joao - państwie gdzie ludzie zarabiają więcej, płacą mniej podatku, benzyna kosztuje 30 centów mniej za litr, ale za to jedzenie jest gorsze, a powietrze śmierdzi;) Z tym powietrzem to bym się nie zgodził, bo akurat Aveiro jest dość śmierdzącym miastem z powodu Rii, która jest w okolicy i wielu kanałów, które przecinając miasto roznosząc razem ze sobą zapach glonów i nieraz innych paskudztw. Następny postój wykonał się w mieście o najgłupszej nazwie jaką słyszałem, mianowicie w Sanxenxo, co czyta się "Sanszjenszu" czy jakoś tak. Postój był na prawdę krótki, bo spieszyło nam się do miejsca o wiele bardziej wartego zobaczenia niż Sanszjenszu. Około godziny czternastej dojechaliśmy do Santiago. Już z daleka widać Katedrę górującą nad miastem. Zatrzymaliśmy się niedaleko centrum i poszliśmy pieszo w stronę głównego placu. Po drodze znaleźliśmy kościół i wszyscy zaczęli mu robić zdjęcia z przekonaniem, że to właśnie jest Katedra. Okazało się, że to był fałszywy alarm;) Prawdziwa Katedra Santiago de Compostela robi dużo większe wrażenie niż ten mały kościółek po drodze. Szybko jednak doszliśmy do samej Katedry. Jest ogromna. Mógłbym nawet powiedzieć, że to "olbrzymie bydle" na początek nie wchodziliśmy do środka, bo chcieliśmy się najpierw przejść po mieście. Zobaczyliśmy kilka ładnych wąskich uliczek i skwerków, poszliśmy do parku, zjedliśmy coś i wróciliśmy na główny plac. Tam już bezpośrednio udaliśmy się zwiedzać katedrę. W środku tak jak na zewnątrz jest wielka. Wysokości ma chyba ze czterdzieści metrów, cała przepełniona złotem i srebrem jak to w kościołach bywa. Tam jednak można przejść za ołtarz, obejrzeć ołtarz od środka, a nawet zejść pod ołtarz (tam jest grób świętego Jakuba) Tak też uczyniliśmy. Nie weszliśmy tylko do środka na ołtarz, bo była za duża kolejka. Jedna rzecz, która mnie trochę zdziwiła, a trochę uradowała, to, że ludzie faktycznie tam chodzą do tego miasta. To nie jest legenda, czy opowieść o drodze świętego Jakuba. Spotkaliśmy na prawdę wielu pielgrzymów w kościele, z laskami, plecakami, a na plecakach muszlami. Po mieście też wielu chodziło. Jeden człowiek mocno nieogolony przyszedł na plac przed katedrą, usiadł na plecaku. Siedział tak i nie wierzył, że tam doszedł. Inni ludzie przyjechali na rowerach, położyli rowery na ziemi i siedzieli przed Katedrą, gapiąc się na nią zmęczonym wzrokiem. Długo tak siedzieli, też pewnie kawał drogi przejechali, żeby to zobaczyć.
Później poszliśmy do muzeum Pielgrzymów. Na pierwszym piętrze były różne pamiątki zostawione przez pielgrzymów, typowe obrania, dokumenty itp, natomiast dużo lepsze moim zdaniem było piętro drugie. Na drugim piętrze zrobiona była wystawa zdjęć z pielgrzymek. Całe pomieszczenie zrobione było na czarno miało, zdjęcia, wydrukowane były na białych kawałkach materiału i zawieszone w powietrzu, więc można było oglądać je z dwóch stron. Wszystko podświetlone od spodu dawało super wrażenie.
Drugie odwiedzone muzeum to Muzeum Galicji. Tam średnio mi się podobało, ale za to budynek w którym było muzeum był super. Między piętrami przechodziło się kręconymi schodami, które składały się z trzech poziomów schodów, czasem trzeba było się nieźle nagłówkować, żeby dojść jak dojść na które piętro, bo nie każde schody miały wyjście na każde piętro. Zdjęcia schodów można z resztą zobaczyć na picasie:) W muzeum były eksponaty z historii galicji, dużo urządzeń, przykładowe pomieszczenia gospodarcze, szkoły, sklepy itp. Najbardziej spodobała nam sie maszyna do pisania bez numeru '1'.
Stamtąd już poszliśmy do autokaru robiąc jeszcze krótki spacer po mieście wieczorem. Z Santiago nie pojechaliśmy jednak bezpośrednio do Aveiro, bo zatrzymaliśmy się w "portugalskim domu" żeby uczcić święto, które nazywa się Magusto. "Portugalskim domem" okazał sie dom rodziców Joao. Zadomem zrobili nam mini ucztę:) Były kasztany prażone i jakaś typowa portugalska zupa. Do tego Vinho Verde domowej roboty. Kilka osób postanowiło zagrać w bilard na starym stole w kańciapie Joao. My za to oglądaliśmy wszystkie jego pamiątki. A było co oglądać. Facet zwiedził pół świata. Miał kartki pocztowe z koła podbiegunowego, Z każdego kontynentu chyba (może oprócz Australii), z Polski też;) Do każdej miał jakąś historię, którą z przyjemnością nam opowiadał:P Cała ta kańciapa wyglądała jak z amerykańskich filmów, gdzie jakiś nastolatek ma kawałek miejsca w garażu, tam spotyka się ze znajomymi i trzymają tam wszystkie swoje pierdoły:P No ale wracając do jedzenia, to pierwszy raz jadłem takie kasztany i muszę przyznać, że są naprawdę dobre!

Stamtąd wyruszyliśmy po około godzinie, tym razem już bezpośrednio do Aveiro. Niestety nie było mi dane się położyć po piętnastogodzinnej wycieczce, bo poszedłem tłumaczyć pytania na systemy operacyjne..

Następna wycieczka na najwyższy szczyt lądowej Portugalii. Już nie mogę się doczekać;)

Pozdrawiam!

PS. nie mogę dodawać tych slajd-szołów, które są po lewej. Nie wiem dlaczego, ale na razie nie ma takiej opcji na Picasie.

niedziela, 4 listopada 2007

Vigo Baseball tour

Tak się złożyło, że trafiły się darmowe miejsca w pokoju hotelowym na wyjeździe drużyny baseballowej Aveiro na turniej do Vigo i przyszło nam tam pojechać. Konkretnie rzecz biorąc Arkowi i mi. Jeszcze dzień przed nie wiedzieliśmy o tym, że możemy jechać, a tu telefon, i pytanie "tak, czy nie?". Odpowiedź była prosta;)
Takim sposobem musieliśmy zrobić jeszcze małe zakupy dzień wcześniej żeby nie umrzeć w Vigo z głodu i stawić się na zbiórce o bardzo niewygodnej godzinie 6.15 przed centrum sportu University of Aveiro. Spotkaliśmy tam prawie całą drużynę czyli 11 osób wliczając trenera. No i pojechaliśmy.
Prawie bez problemów dojechaliśmy do Vigo. Prawie, bo już w mieście sami ze sobą sie stykneliśmy. Jeden van wyszedł z tego z obitym tylnym światłem, drugi z wgniecionym bokiem... ale nikomu się nic nie stało. Zastanawialiśmy się jak będzie wyglądać wypłata ubezpieczenia za to, bo pieniądze zostaną zabrane z ubezpieczenia Uniwersytetu i wypłacone uniwersytetowi:P

Vigo to miasto obrzydliwie duże, szare, pełne biurowców i innych bloków. Taka mniejsza Łódź. Zupełnie nie podobne do miast, które do tej pory zobaczyłem na Półwyspie Iberyjskim (:P) Boisko okazał się leżeć ponad 10km od miasta. Dojechaliśmy tam przed godziną 12 i drużyna od razu poszła grać.
Pierwszy mecz był porażką - przegraliśmy 18:2. Po naszym meczu grały jeszcze dwie drużyny. Ten mecz był na trochę równiejszym poziomie, ale był tak długi i nudny, że poszedłem spać.
Generalnie rzecz biorąc baseball to dość nudny sport. Zazwyczaj nic się nie dzieje, a jak wreszcie ktoś coś odbije, to zaraz zostaje wyautowany. A po trzech autach drużyny się zmieniają i ta komedia zaczyna się od nowa. I tak przez 2 godziny...

Wieczorem trafiliśmy do hotelu w centrum miasta. Hotem dwugwiazdkowy. Zastanawialiśmy się czemu ma jedną gwiazkę mniej niż ten w Lizbonie i rano się dowiedzieliśmy - śniadanie było na prawdę marne - byłka z dżemem i kakao. Jeszcze poprzedniego dnia wieczorem poszliśmy do baru, gdzie spróbowałem
prawdziwej hiszpańskiej Tortilli. Obejrzeliśmy też kawałek miasta i poszliśmy spać, bo pobódka była o 7. Następnego dnai mecz znów najlepszy nie był - tez przegraliśmy, ale przynajmniej nie z tak strasznym wynikiem:P Tym razem 6:0 o ile dobrze pamiętam. A na koniec finał. Drużyny finałowe grały na prawdę dobrze, ale ja z Arkiem raczej chcieliśmy zobaczyć jeszcze trochę okolicę, więc przeszliśmy się, zrobiliśmy kilka zdjęć zatoki i okolic boiska.

A teraz najlepsze... Dostaliśmy medale. Czwarte miejsce, to też zobowiązuje... Nieważne, że grały tylko cztery drużyny;) Mamy medale, koszulki i puchar. Ukontentowani powróciliśmy do Aveiro. To ostatni mecz w tym sezonie, następne w przyszłym roku. Może nawet w jakimś wystąpie, bo w końcu dwa razy w tygodniu trenuję ten głupi sport:P I wtedy medal będzie mi się należał jak psu zupa, bo teraz dostałem go raczej przez przypadek - mieli za dużo:P

A za tydzień do Santiago da Compostela. Czekam z niecierpliwością.
No to do następnego! Jak to mówią koledzy informatycy "Cout!"

poniedziałek, 29 października 2007

Lizbona

Tak więc w przerwie między pisaniem gry Head Hunter na Computacao Visual, a sortowaniem przez selekcję w języku Mercury wyjechałem na wycieczkę do Lizbony. Możecie wziąć to bardzo dosłownie, bo w piątek wieczorem męczyłem się jeszcze z OpenGL'em, a dziś pierwszy wykład miałem ze sztucznej inteligencji;)
Zatem.. wycieczka zaczęła się o pogańskiej godzinie 7.30, co zmusiło mnie do wstania o 6.30 (plus minus, bo trochę mi zajęło zgrzebanie się z łóżka o tej porze. Oczywiście wszyscy się na autobus spóźnili, więc wyjechaliśmy spod rektoratu po 8. W naszym autobusie niestety nie było normalnego przewodnika, tylko jakiś jego kolega, który nie bardzo wiedział dokąd w ogóle jedziemy, więc nazywaliśmy go półprzewodnikiem. Nie jechaliśmy długo i zatrzymaliśmy się na śniadanie, które tym razem było marniejsze niż zwykle na wycieczkach. Dostaliśmy suchy prowiant w postaci kanapki, ciasteczka, jabłka i mleka smakowego. Niektórym nie smakowało, więc najadłem się nawet, ale współczuję tym co nie smakowało;)
Pierwszym miastem jakie odwiedziliśmy było Nazare. W Nazare wysiedliśmy koło plaży, która wyglądała co najmniej jak z filmu, błękitna woda, skały wokoło i deptak. Powędrowaliśmy deptakiem do stacji kolejki, która wywiozła nas do górnej części miasta. Tam obejrzeliśmy piękny widok z tarasu widokowego. Widok oczywiście na wspomnianą przed chwilą plażę. Wszystkie budynki w mieście białe, lub innego jasnego koloru. Wszystko wyglądało jak w Grecji czy coś w tym stylu. Pięknie.
Nieszczęśliwie się złożyło, że nasz kolega z Czech - Martin skręcił sobie nogę w kolanie (podobno zdarza mu się to). Ale po szybkiej interwencji i bandażu poszliśmy do autobusu.
Drugi postój wypadł w Obidos. Obidos (podobnie do Trancoso) jest miasteczkiem zbudowanym wewnątrz starego dworu. Całe ogrodzone murami obronnymi z basztami. Po murach można spacerować obchodząc miasto wokoło. Wszystkie domy w mieście białe. Wyglądało to też niesamowicie. Na wszystkich uliczkach stragany z pamiątkami lub typowym winem z tego regionu. Miasto położone jest dość wysoko, więc widoki z muru obronnego też niczego sobie.
Zbliżyła się pora obiadu, więc podążyliśmy do miasta o nazwie Peniche zjeść zaplanowany obiadek. Rzeczone miasteczko jest najbardziej wysuniętym na zachód miastem Europy. Jak zwykle było pysznie. Wieprzowinka z frytkami, ryżem, sałatką, do picia co kto chciał i deser - jakiś pudding czy jak to nazwać - waniliowy. Szczęśliwie się złożyło, że siedzieliśmy obok Joao, który zamówił nam więcej jedzenia, jak zobaczył, że jesteśmy głodni. Oczywiście wszystko na koszt wycieczki;) Włosi jak zwykle przy jedzeniu byli głośno, ale dało się wytrzymać - to kwestia przyzwyczajenia... Po udaliśmy się na krótki spacer nad ocean i z powrotem do autokaru. Autokar zawiózł nas nad niesamowite klify nieopodal. Coś niesamowitego, z resztą można obejrzeć je na moich zdjęciach na picasie. Z tamtąd już bezpośrednio udaliśmy się do Lizbony.
W Lizbonie przywitał nas zachód słońca i stadion. Miasto na pierwszy rzut oka niezbyt ładne, a przede wszystkim duże. Do hotelu dotarliśmy około godziny 19, i tym sposobem mieliśmy dwie godziny na odpoczynek, prysznic i zebranie się ponowne przy wejściu. Hotel jak to hotel, tylko z trzema gwiazdkami;) W pokoju, łazienka, klimaatyzacja, telewizor i parę innych bajerów. Dostaliśmy nawet ręczniki, firmowe mydełka (jedno zabrałem do domu:P) i szmatkę do czyszczenia butów;D Winda jeździła tak lekko, że śmialiśmy się, że my się nie ruszamy z miejsca, tylko Oni przerabiają piętro w czasie jak my jesteśmy w windzie. Może i tak było.. nie wiem;)
O 21 znów się zebraliśmy i starym zwyczajem czekaliśmy na kogoś, kto się spóźnił. Do centrum handlowego Vasco da Gama dotarliśmy około 22 i tam mieliśmy czas na zjedzenie czegoś przed pójściem do dyskoteki. Z braku wystarczających funduszy wybraliśmy najtańszy sposób wyżywienia się - hipermarket. Tak więc zakupiliśmy kilka bagietek i co kto chciał do nich i usiedliśmy na schodach hali koncertowej w celu spożycia. Ja do bagietki kupiłem puszkę tuńczyka w oleju i jadłem go przykrywką od puszki, bo nie miałem przecież widelca. Zagryzałem wszystko bagietą. Było śmiesznie;)
Zaraz potem wszyscy znów się spotkaliśmy żeby pójść do Havana Club. Wejście było zapłacone i w ramach biletu mieliśmy za darmo coś do picia - co kto chciał. Za kolejne oczywiście musieliśmy płacić, ale Joao miał trochę biletów w zapasie, więc nie było problemu z niepłaceniem;)
Szybko się stamtąd zwinęliśmy, bo DJ zaczął puszczać ciężkie techno, a tego nie lubimy... Poza tym trzeba było iść spać kiedyś, bo następnego dnia zwiedzanie;)
Drugiego dnia najlepsze było śniadanie... Zeszliśmy do małej hotelowej stołóweczki i mogliśmy brać do jedzenia co chcieliśmy i ile chcieliśmy. Były różne bułki, chleb, wędliny, sery, ciasta, owoce, koktajl owocowy, kawa, herbata, dosłownie wszystko. Długo nam zajęło, żeby się porządnie najeść i jeszcze wcisnąć coś na zapas, bo wiedzieliśmy, że nie będziemy mieć darmowego obiadu;P Jeszcze kilka bułek do plecaka na drogę, i można iść... No i oczywiście czekamy. Jakiś chińczyk jeden z drugim i Carmen - Hiszpanka się spóźnili. zdążyliśmy bawić się w kierowców, przewodników, DJ-ów i fotografów zanim przyszli, wreszcie z ponadpółgodzinnym opóźnieniem pojechaliśmy obejrzeć kawałek Lizbony. Wiele nie zobaczyliśmy, a najgorsze, że nawet nie wiem co widzieliśmy. Była jakaś brama, dwa place, kilka ulic, wieża widokowa, ale co to dokładnie było to nie wiem, bo zgubiliśmy przewodnika:P Wyglądało to trochę jak Piotrkowska, tylko szersze i w ogóle wszystko jakby większe. Fontanna za fontanną, pomniki, uliczni grajkowie, a co najbardziej nas zdziwiło - cyganie czy inni ciemni chodzili po ulicach i zupełnie otwarcie proponowali nam narkotyki na sprzedaż:P Nie wiem czy jest to tutaj legalne, ale wątpie;) Na planowaną zbiórkę jak zwykle wszyscy się znów spóźnili, więc straciliśmy kolejne pół godziny. Następnie odbylismy piękny tour wzdłóż zatoki nad którą leży Lizbona i pojechaliśmy do Jerónimos Monastery. Można było tam zobaczyć w jakiej "ascezie" żyli mnichowie;) A tak serio, to monastyr jest do wyżygania napchany zdobieniami, złotem i innym bogactwem. Ale nie ma co ukrywać - ładny. Kościół przy monastyrze jest po prostu olbrzymi. Kolumny mają średnicę ponad 2 metry i wysykość pewnie z 15-20. Coś niesamowitego. W tym samym miejscu chcieliśmy zjeść coś na obiad, ale nie znaleźliśmy neistety taniego sklepu, a jak wiadomo na restaurację nas nie stać, więc obeszło się bez jedzenia - tylko bułki zabrane ze śniadania.
Ostatnim już miejscem, które odiwedziliśmy była Sintra. Sintra to miasto - zagadka, które niezmiernie mnie rozczarowało. cała Portugalia mówi, że to najpiękniejsze miejsce w Portugalii, że trzeba je odwiedzić. Może się nie znam, a może byłem w innej Sintrze, ale w ogóle mnie to miasto nie zachwyciło. Mały ryneczek, kilka uliczek z restauracjami gdzie można wypić kawę za 5 euro lub zjeść obiad za 30, jakieś muzeum. Na szczycie góry ponad Sintrą jest zamek, do którego było jednak za daleko, żeby tam iść. W Sintrze jest też podobno najpiękniejsza plaża Portugalii. Problem w tym, że do plaży jest około 10km i jej też nie widzieliśmy. Jedyne co obejrzeliśmy tam to kościół, który był w remoncie i starą fontannę, która wyglądała jak niebieska ściana z dwiema rurami wystającymi po bokach. Weszliśmy tez do darmowej galerii obrazów i obejrzeliśmy wystawę muzeum zabawek;) No i znów zjedliśmy suche bułki... w końcu jesteśmy tylko biednymi studentami..
Droga do domu przebiegła bez zakłóceń, tylko po powrocie zmęczony i głodny zrobiłem sobie makaron z kukurydzą i serem odsmażony na patelni. Może pyszne to to nie było, ale przynajmniej się najadłem.
A teraz znów zaczęły się zajęcia, projekty, programy i raporty. Dziś idę pisać program z Tomkiem Dokuro Bejem. Resza weekendu pewnie zleci na Computacao Visual. Lekko nie jest...
Ale przynajmniej słońce cały czas za oknem:)

środa, 24 października 2007

A miało być tak pięknie...

Dawno nie pisałem. Dziś będzie krótko, bo jakoś nie mam weny. Tylko tak nam się jakoś ze znajomymi pomyślało. Miało być tak pięknie, wywiady, autografy.. No a tak serio.. wszyscy mówili, że Erasmus, to rok wakacji, że będziemy robić projekty na zaliczenia, nie będzie trzeba chodzić na wykłady, wszyscy wykładowcy będą dla nas mili, i wszystko zaliczymy bez problemu...
Ja chyba pojechałem na jakiegoś innego Erasmusa:P Egzaminy - są, projekty - też, wykłady - obowiązkowe, wykładowcy - mili tylko niektórzy, praca - jest, czas wolny - brak...

A gdzie te podróże, gdzie czas dla siebie, gdzie czas, żeby spokojnie usiąść z książką w bibliotece czy iść na plażę? Chyba wyjechały na wakacje.. bo w Aveiro ich nie ma;)

Na szczęście wieczorami (czasem) jest czas, żeby wyjść gdzieś. Dziś znów gra Tuna w Casa de Estudante. W weekend jadę do Lizbony, ale przez to nie zrobimy projektu na Systemy Operacyjne. A dziś dostaliśmy tematy projketu na Visual Computing. 3-4.11 jadę do Vigo na mecze baseballa, ale przez to nie zrobię prawdopodobnie jakiegoś innego projektu... Nie wiem czy w ogóle zaliczę ten semestr jak tak dalej pójdzie:P No ale... Co zrobić.. jakoś pójdzie:)

Kończę i idę na pierogi, które kiedyś zrobiliśmy i leżały w zamrażalce.

Pozdrowionka!!

czwartek, 11 października 2007

Płatki, Płytki i Sister-magister

Dawno nie pisałem więc postanowiłem teraz usiąść przed pierwszym obiadem pożegnalnym Ricarda i coś tu stworzyć. Jak już napisałem w pierwszym zdaniu dziś odbywa się pierwszy z wielu obiadów pożegnalnych Ricarda. O Ricardzie już czytaliście, więc nie będę dużo pisał. Wyjeżdża w każdym razie w przyszłym tygodniu i nie wiemy kto teraz będzie nam gotował. Zostaje jeszcze odziedziczony przeze mnie grill, którego będziemy musieli wkrótce użyć;)
Nic nie pisałem przez długi czas, bo na prawdę nic się nie dzieje. Mam zajęcia, więc czas płynie dwa razy szybciej. W weekend odbyła się jedynie impreza urodzinowa dla Pedra, nie mam jeszcze z Niej zdjęć, bo nie miałem tam aparatu. Było... ciekawie;) Tort czekoladowy, ciasto zrobione przez Agnieszkę, Fasolka po Bretońsku zrobiona przez nas Polaków i pasta z tuńczyka i majonezu zrobiona przez Marinę.
Istnieje tu taki dziwny zwyczaj, że jak ktoś ma urodziny, to musi ubrudzić sobie twarz ciastem (tortem) . Na szczęście były dwa ciasta i Pedro mógł włożyć twarz w to posypane cukrem a nie to czekoladowe;) Nie wyglądał aż tak źle przez to;P Potem był szampan, którego zamiast pić wylali po całym mieszkaniu. Wraz z Manuelem znaleźliśmy schronienie w suszarni, żeby nas ten szampan nie dotknął. Po szampanie było jeszcze zabawniej niż przed, bo wszyscy się ślizgali i przewracali jak próbowali zrobić gwałtowny ruch. Odbyły się też zawody Curlingu na posadzce (zamiast kamienia użyliśmy garnka) wygrała drużyna Ricardo, Pedro i ktoś jeszcze (jako jedyna drużyna biorąca udział w zawodach).
A skąd tytuł postu?
Urodził się w poniedziałek, gdy szedłem do sklepu... po płytki i płatki. Mianowicie zorientowałem się jak mało tutaj robię. Po pierwszych zajęciach poszedłem do sklepu po tytułowe płytki i płatki (konkretnie po paczkę dvd i płatki do mleka). Płytek nie było, więc kupiłem tylko płatki. Wróciłem na obiad i następne zajęcia. Po drugich zajęciach postanowiłem iść do drugiego sklepu po płytki. Kupiłem płytki (i pisaki do nich) i wróciłem na trzecie zajęcia, które trwały do 20. Prosto po zajęciach udałem się do Kantyny zjeść sałatkę i była już 9-ta. Następnie odbyła się walka (przegrana) z moim komputerem i musiałem iść spać. Tak więc jak widać nic nie robię... kupienie płatków i płytek zajęło mi około 2 godzin, a reszta to zajęcia i jedzenie.

Co do Sister-magister, to wiele osób już wie, kto nie wie to się pochwalę. Moja siostra Katarzyna obroniła się w tę środę i niniejszym można odzywać się do Niej per pani magister;) Po Portugalsku powiem: Parabens! co oznacza "congratulation" i nie potrafię tego przetłumaczyć na Polski.

Jeszcze wracając do moich zajęć, to tutaj odbywają się na prawdę dziwnie... Ostatnio z dwugodzinnego wykładu ostało się pół godziny po spóźnieniu prowadzącego, walczeniu z rzutnikie i wyrzuceniu nas z sami przed czasem:P Ćwiczenia z tym samym prowadzącym wyglądają co najmniej dziwnie. Najpierw dostajemy jeden przykład na tablicy, mamy go przepisać i sprawdzić czy działa, a potem bawić się nim. Na prawdę inaczej... to jest Sztuczna Inteligencja
Są jeszcze Systemy Operacyjne, gdzie prowadzący mówi o i-nodach, sektorach, ogląda sobie na monitorze pojedyncze sektory i mówi w którym bicie co jest zapisane a najśmieszniejsze jest to, że myśli, że my za tym wszystkim nadążamy. Szczęście w nieszczęściu - mówi po angielsku.

Był plan jechania do Lizbony w ten weekend, ale zrezygnowałem z planu, bo ilość pracy jaka mnie czeka w weekend mnie przeraża. Poza tym obawiam się, że nie ma już dla mnie miejsc w samochodzie.

To by było tyle na dziś.
Ciaooooo!

poniedziałek, 1 października 2007

Double Trip to Porto

Piątek minął nic nie robiąc, wieczorem obejrzeliśmy film, który skończył się happy endem, mimo, że główny bohater został postrzelony chyba ze trzy razy podczas trwania filmu. Następnego dnia wycieczka do Porto.

Sobota, 7.30. Dużo erazmusów spotyka się pod rektoratem i czeka na autobus. Nawet na dwa. Po jakimś czasie spędzonym na zbieraniu pieniędzy odjechaliśmy. Tym razem wyjątkowo wszystko na czas. W Porto lądujemy około godziny 9 i spożywamy tam jak zwykle tradycyjne Portugalsko-Francuskie śniadanie. Pastele z szynką, Croissanty i kawę. Po śniadaniu odbywamy krótki spacer wzdłuż oceanu i jedziemy do centrum. W centrum wchodzimy na wieżę która rzekomo ma 225 schodów. W górę naliczyłem 197, w dół 203. Odwiedzamy też znany nam już ryneczek, gdzie można kupić prawie wszystko od sznurówek do żywych kurczaków. Tam odbywa się gra. Każda drużyna ma 20 euro i musi wykonać za te pieniądze pewne określone zadania. Kupić fasolę, jakieś zielsko, bączka, sznurówki itp, itd;)
Niedługo potem poszliśmy do Łodzi. Może nie do tej w Polsce, ale prawie:P Niestety pogoda się mocno zepsuła, zaczęło padać i zrobiło się chłodno, ale nie popsuło nam to zabawy na łodzi. Obejrzeliśmy z innej perspektywy brzegi Douro i mosty od spodu i wylądowaliśmy na drugim brzegu, żeby pójść do winiarni Calem. To był pierwszy raz jak byłem w winiarni, ale właśnie tak sobie to wyobrażałem;) Dużo beczek z winem i butelki w szafach. Pani prowadząca miała bardzo śmieszny akcent, dlatego prawie nikt nic nie pamięta z jej przemówienia:P
Po testowaniu Porto (białe lepsze moim zdaniem) poszliśmy do Katedry Porto. Katedra jak katedra. Wróciliśmy;)
No i znowu zebrało się na padanie. Wśród deszczu dotarliśmy do Stadionu FC Porto, gdzie miały odbyć się derby Porto (FC Porto-Boa Vista). Jak dowiedzieli się o tym fani piłki nożnej postanowili zostać na meczu:P Do Aveiro wracał do połowy pusty autobus. Przez ulewy dojechaliśmy do Aveiro.

W Aveiro długo nie posiedziałem. Na schodach akademika spotkałem Marię i Anię męczących się z walizką ważącą przynajmniej 30 kilo. Postanowiłem im pomóc i zaniosłem walizkę do samochodu. Otrzymałem też propozycję nie do odrzucenia pojechania z wyżej wymienioną walizką do... Porto. Nie odrzuciłem propozycji;) Musiałem tylko wrzucić coś na ruszt, bo byłem na prawdę głodny po wycieczce. Do Porto dojechaliśmy drugi raz około godziny 23. Trochę czasu spędziliśmy w domy znajomych Ani, potem razem z Nimi poszliśmy do miasta na jakąś imprezę tylko dla Erazmusów. Nie było jakoś specjalnie super, więc przenieśliśmy się do dziwnego pubu na 4 piętrze kamienicy. Pub zajmuje całe piętro i jest zrobiony normalnie w mieszkaniach, tyle, żewe wszystkie ściany powstawiane są okna, więc widać co się gdzie dzieje. W każdym miejscu inna muzyka i inny wystrój. Długo siedzieliśmy i gadaliśmy. Było na prawdę miło:) Do Aveiro wróciliśmy jakoś w nocy.

Nie pamiętam ile spałem, ale na pewno długo;)
Dziś Maria i Ania pojechały do Hiszpanii. Ania już nie wraca, Maria w lutym. Tak więc między wykładami pomagałem się im pakować do samochodu i żegnałem się. Ogólnie dzień zleciał niesamowicie szybko.
Wykłady po Portugalsku, nic nie rozumiem, ale będę chodził. Może zacznę rozumieć. Na szczęście egzaminy po Angielsku:)
Obiad o 20, teraz siedzę i piszę. Nic specjalnego.

A w tym tygodniu w Aveiro festiwal, pewnie napiszę coś o nim. Tymczasem idę spać, bo jestem na prawdę zmęczony.

czwartek, 27 września 2007

Aktywny tydzień (niedziela-czwartek)

Niedziela nie była tak bardzo aktywna, bo kiedyś trzeba było odespać. Nie mam pojęcia kiedy się obudziłem i co wtedy robiłem, więc widać nie było to nic ważnego. Za to od poniedziałku zaczęły się imprezy integracyjne w Casa de Estudante (to budynek samorządu studenckiego) Pierwszego dnia była zwykła jakby to nazwać - dyskoteka. Mimo, że celem tego przedsięwzięcia było poznanie erazmusów ze sobą, wszyscy się już znali. Choćby z imprezy Juliana i Ricarda:P Z resztą każdy i tak bawił się w swoim gronie. Ja tym razem padłem jakoś w okolicę Ani i Marii (to takie dziewczyny, które były tu na praktykach i niedługo wyjeżdżają). Widać je na niejednym zdjęciu:) Tym razem też zwinęliśmy się dość wcześnie, bo One miały rano pracę, a ja byłem jakoś zmęczony po bieganiu i po całym dniu. Mimo to było bardzo miło.
Wtorek za to nie był zwykły. Cały dzień zleciał mi jakoś na przygotowaniu do egzaminu, zajęciach z Portugalskiego (ostatnich) i jedzeniu:P Wieczorem zaczęła się zupełnie kiepsko zapowiadająca sie impreza. Do jedzenia świniak, ale w tak małych porcjach, że wszyscy byli niezadowoleni. Ludzi mało, kiepska muzyka. Wszyscy chcieli iść do domu. Wtedy na scenę weszła Tuna Aveiro kobiet. Po ich występie wszyscy chcieli iść do domu jeszcze szybciej:P Sytuację uratowała Tuna Aveiro mężczyzn (pierwsza). Po ich występie ludzie zaczęli się wahać, czy iść czy nie iść. No ale jakoś tłuszcza zaczęła sie zbierać i przybyło różnych narodów z całego świata. Na scenę weszła Tuna Aveiro. Taka już prawdziwa i najlepsza. Okazało się, że warto było czekać. Niesamowoty koncert, fajna muzyka i masa zabawy. Generalnie grają, tańczą, skaczą, bawią publiczność (szkoda, że po Portugalsku:P). Śpiewają muzyke Portugalską, Hiszpańską (taką jak na filmach gra facet w sombrero na ulicy jakiegoś brudnego miasta w Hiszpanii). Trochę widać na filmach, które są w internecie. Kiedy skończył im się czas na scenie, zeszli pokornie do widowni i zaczęli grac wśród widowni. Coś nie do opisania:) Dłuugo grali, nie doczekałem końca - poszedłem do domu spać:P

trzecia impreza integracyjna nie wyszła zbytnio, bo wiele ludzi nie poszło, przynajmniej nie my, bo okazało się, że żegnamy kolegę Frana z Hiszpanii, który wyjeżdża jutro. Tak więc Wieczorek pożegnalny odbył się w kuchni Bloco Oito.

Dziś żegnania Frana część druga;) Nie musimy jutro wstawać, więc jedziemy do Coimbry. Chyba 5 osób. A potem to już tylko będę odpoczywać. Koniec końców od poniedziałku zajęcia...

środa, 26 września 2007

Aktywny tydzień (piątek, sobota)

Tyle się w tym tygodniu dzieje, że nawet tego nie zmieszczę w jednym poście. Zacznę może od piątku. W związku z tym, że przyjechali wreszcie wszyscy erazmusi nasz "Zarząd Akademika" w składzie Julian i Ricardo postanowił zrobić własną imprezę integracyjną nie bacząc na plany Samorządu Studenckiego. Ku naszemu zdziwieniu przyszło bardzo dużo ludzi. Ile - nikt nie wie, jedni przychodzili, drudzy wychodzili. Na moja oko było w sumie około 100, więc z jednej kuchni w Bloco Dois przenieśli się na dwór później do Bloco Tres, na korytarze itp. Do picia Organizatorzy zapewnili beczkę sangrii (widać na zdjęciach na picasie:P) Mam tylko nadzieję, że to wiadro nie było wcześniej używane do śmieci;) Z imprezy zwinęliśmy się szybko, mimo, że nawet nie zdążyliśmy się ze wszystkimi przywitać, bo mnożąc liczbę ludzi razy mniej więcej 5 min dla każdego na powiedzenie jak się nazywam, skąd jestem, co studiuję na dodatek wszystko w różnych językach - angielskim, polskim, portugalskim, brazylijskim:P, hiszpańskim, angielsko-portugalskim, polsko-czeskim, portugalsko-hiszpańskim i innym niezidentyfikowanym dałoby mniej więcej 10h mówienia. A następnego dnia wycieczka.
Jak to bywa portugalskim zwyczajem João się spóźnił, ale zupełnie nie po Portugalsku znów nas zawiadomił. Okazało się bowiem, że w sobotę Car-rental otwarty jest od 8.30 (wycieczka miała się zacząć o 8). Suma sumarum wyjechaliśmy por volta de (około) 9.45;) Wszyscy inny erazmusi pojechali na plażę, a my do Historycznych Wioch. Brzmiało mało zachęcająco, ale okazało się na prawdę super:)

Pierwszy przystenek - Vouzela, nie Venezuela. Oczywiście śniadanko zjedzone w Pastelarii, na deser specjalny przysmak Vouzelski - Pastele de Vouzela:P Jest to coś w stylu bardzo delikatnego ciasta francuskiego z Ovos Molhos w środku (czyli masa jajeczna z cukrem) no i posypane cukrem jak widać na zdjęciu. Vouzela to małe, ale miłe miasteczko, ze znanym mostem kolejowym i paroma innymi zabytkami. Szybko się stamtąd zwinęliśmy, żeby jechać na obiad do drugiego miasta;P Na almoço (lunch) pojechaliśmy do Trancoso. Miasto niesamowicie zbudowane. Całe miasteczko mieści się w starym forcie i o dziwo nie jest chyba specjalnie rozbudowywane, żeby zachować wygląd fortu. Niesamowicie wygląda jak jedna ściana domu łączy się z murem obronnym i 20 metrów dalej jest wieża strzelnicza. Do tego ludzie używają murów do różnych celów jak na przykład wieszanie prania (jak widać na zdjęciu). Coś na prawdę niesamowitego. Lunch zjedliśmy w bardzo miłej restauracji, gdzie obiady były na prawdę gigantyczne. Muszę się przyznać, że nie zjadłem wszystkiego, a tutaj to dla mnie rzadkość. Do tego (jak zwykle) podali wino, tym razem własnego pędzenia:P z namalowanym na butelce napisem Vinho da Casa czyli "Wino domowe". Obiad po prostu rewelacja, nie wiem co jedli inni, ale ja wziąłem świniaka z frytkami i ryżem (śmiesznie, nie?) był nie-sa-mo-wi-ty.
Po Trancoso przemieściliśmy się do następnej wioski gubiąc się po drodze. Jechaliśmy drogą przez jakieś pustkowia. Czułem się jak na amerykańskich filmach, gdzie bohater jedzie po pustej drodze przez stepy, sawanny i pustynie;P Następny przystanek to Marialve. Wioska położona na szczycie góry cała zbudowana z kamienia, otoczona murami obronnymi i zachowana jakby od 15 czy 14 wieku. Mimo to ludzie nadal tam mieszkają. Można nawet wynająć sobie pokój za 200 euro za noc;-o Ale gdybym miał za duzo pieniędzy to właśnie tam bym sobie pozwolił nocować. W każdych drzwiach wiszące koraliki, psy walające się po ulicach, kaktusy jak na pustyni, róże rosnące na murach, a wszystko w górach:) Coś pięknego.
Następnie odwiedziliśmy miasteczko, którego nazwy nie pamiętam, ale przeszliśmy kawał drogi przez sady Oliwkowe, migdałowe, kasztanowe, winogronowe i inne takie żeby zobaczyć widok na dolinę Douro. było warto, bo widok na prawdę ładny, niestety byliśmy już dość późno, więc słońce zaczęło zachodzić. Jedna rzecz, która na nas czekała to testowanie wina w Castelo Rodrigo. Castelo Rodrigo to kolejny zamek na szczycie góry, zachowany jakby nietknięty od wieków. gród wokół zamku nadal jest zamieszkały, ale bardziej komercyjny niż w Marialve. Tam weszliśmy do braku na testowanie wina. Trafiło nam się, bo dostaliśmy wino, które zajęło drugie miejsce w konkursie win na półwyspie Iberyjskim. Do tego mogła to być nawet ostatnia butelka w Portugalii:) Ja się widocznie na winach nie znam, bo mi nie smakowało. Wszystko to odbyło się przy dźwiękach gitary, na której grał Milosz i z widokiem na miasteczka w nocy. Na prawdę miło:)
No a potem do domu, jak zwykle wylądowaliśmy ok. 24..

O kolejnych dniach napiszę później, bo teraz muszę wyjść. Może jutro, może pojutrze:)

czwartek, 20 września 2007

Happy days

Zaraz zbliża się trzecia wycieczka, a ja nawet nic nie napisałem o drugiej. Zdjęcia już dawno są na picasie, a nawet nie wiecie co oglądacie:P Então... Jak to zwykle bywa z Portugalczykami João Wysłał nam sms, że będzie pół godziny później. Co prawda większość nie wysyła nawet smsa, bo to u Nich normalne, że są wszędzie 30 minut później. On wiedział jednak, że jesteśmy z innych krajów gdzie trochę bardziej dba się o czas. Zanim się ruszyliśmy spod rektoratu minęło następne 30 minut, więc w rezultacie wyjechaliśmy około godziny 9. Nasz wesoły van marki Hyundai pojechał autostradami do Porto.
W Porto zjedliśmy znów pyszne śniadanko w Pastelarii. Jak zwykle po "Portugalsku" - Croissanty, kawę i jakieś inne Pastele. Zastanawia mnie cały czas dlaczego Croissanty są "typowym Portugalskim śniadaniem"... Tym razem miejsce było położone nad samym oceanem, więc zrobiliśmy zaraz potem kilka zdjęć i pojechaliśmy dalej do Bragi. Braga pięć lat temu została uznana za najmłodsze (pod względem wieku ludności) w Europie, a jednocześnie jedno z najbardziej religijnych. Na 200 tys mieszkańców przypada ok. 300 kościołów.
Braga jest ładna. Główna ulica zaczyna się wielką bramą wjazdową zbudowaną cholernie dawno temu pewnie przez jakiegoś króla - tego nie wiemy. W centrum jest olbrzymia katedra pełna zdobień, złota i innych bogactw.
Z katedry poszliśmy znów jeść;) Restauracja może nie była tak ekskluzywna jak w Guimarães, ale jedzenie dorównywało smakowo. Ba, kelner nie podawał menu, tylko wymieniał wszystkie dania z pamięci:P Z tego podobny ona słynie. Z resztą jest bardzo dziwnie zbudowana. Wszystkie stoliki, które służą do jedzenia i nie są na zewnątrz tworzą jakby bar. Więc wszyscy ludzie siedzą przy barze, za którym biegają kelnerzy i gadają menu z pamięci. Tym razem nie powiem co było do jedzenie generalnie, bo każdy zamówił coś innego. Ja wziąłem Piscinie (to jakaś ryba. Gdy poprosiłem o wytłumaczenie, to dowiedziałem się, że to jakby karp, ale żyje w morzu i jest większy - cokolwiek mogłoby to znaczyć). Então, wziąłem Piscinie z ananasem i śmietaną do tego purre. Było pyszne;) Na deser lokalny przysmak Pudin de Bade Prista (czy jak to się tam pisze). Jak widać na zdjęciu kawałek nie był duży, ale większego bym nie zjadł. Jest to mniej więcej żółtko jajka z mąką, cukrem, miodem, curem, cukrem, cukrem, i miodem posypane cukrem. Może zapomniałem jakiegoś składnika... W życiu nie jadłem nic słodszego. Do picia dla wszystkich wino (jak zwykle:P) Tym razem jakieś różowe, nazwy nie pamiętam ale chyba też jakieś regionalne. Obiad jak zwykle zajął prawie 2 godziny (razem z n-tą kawą João), więc prostą z restauracji musieliśmy isć do Happy Vana i jechać dalej. Następnym przystankiem miało być Gerês - park narodowy. Droga była kręta. Na szczęście udało się dojechać. W Gerês wybraliśmy się po części na dziko, po części szlakiem w góry. Szliśmy wzdłuż strumienia, który tworzył niesamowite wodospady i jeziorka. W jednym z Nich nawet się wykąpaliśmy zanim poszliśmy dalej. Było na prawdę super. I muszę powiedzieć, że to chyba jedne z najpiękniejszych gór jakie widziałem. Ładniejsze są może Alpy;) Na górze postój i powrót. Już byliśmy spóźnieni do Aveiro, ale postanowiliśmy zatrzymać się jeszcze nad jeziorem żeby coś zjeść i dać João wypić n+1 kawę co zajęło nam następną godzinę. Stwierdzając, że tak czy inaczej będziemy spóźnieni do Aveiro wjechaliśmy jeszcze do Castelo de Bom Jesus żeby zobaczyć Bragę z góry nocą i "magiczne" miejsce gdzie samochód sam wjeżdża pod górę. Czy to złudzenie optyczne czy Faktycznie jakieś skały magnetyczne jak mówią niektórzy - nie sprawdziliśmy, bo nie mieliśmy poziomnicy (poziomicy?). Ale wjeżdżał. Tamże João wypił n+2 kawę i pojechaliśmy już prawie bezpośrednio do domu. W akademiku wylądowaliśmy o 24.
Niektórzy poszli na imprezę, ale to już było dla mnie za dużo:P Swoją drogą ilość imprez w ciągu tygodnia jest tutaj wprost proporcjonalna do ilości dni w tymże, więc trzeba mocno selekcjonować, jeśli chce się normalnie funkcjonować.

To by było na tyle o wycieczce. Jeśli chodzi o sprawy bardziej codzienne, to pogoda się popsuła - padało przez 20 min. Ale teraz znów 30 stopni;) Poza tym odkryłem, że Brazylijczycy to chyba najsympatyczniejszy naród z tych co do tej pory poznałem. Ułożyłem sobie plan zajęć. Nie chcę nikogo denerwować, ale mam zajęcia w poniedziałki i czwartki i dwie godziny od rana we wtorek. W sumie aż 14 godzin + portugalski. Co daje mi w tym semestrze 36 punktów ECTS:P
Poza tym to bardziej się tu obijam niż pracuję. Na razie czuję się jak na wakacjach. Takie Happy Days - jak w temacie.

Pozdrawiam wszystkich tak gorąco jak jest teraz w moim pokoju po zachodniej stronie budynku o godzinie 5.40. Ate logo!

niedziela, 9 września 2007

Początki

Tak tak... długo nie pisałem, wiem. Czuję się winny, możecie przygotować dla mnie jakąś karę;) Niestety od jakiegoś czasu miałem problemy z dostępem do internetu, więc nawet nie miałem jak pisać.
W Aveiro jestem od tygodnia i jednego dnia, czyli 8 dni, co daje 192 godziny, biorąc pod uwagę godzinę przyjazdu jest to dokładnie 193,5. Łatwo policzyć, że przebywam tu 11 610 minut. Po odjęciu 5 minut (jest 21.25 a nie 21.30 jak przyjąłem przy poprzednim obliczeniu, żeby zaokrąglić) mamy 11 605. Po użyciu kalkulatora otrzymujemy 696 300 sekund. Właśnie tyle (plus minus) jestem w Aveiro.
Pierwsze wrażenie z miasta... Myślałem że będzie większe. Niemniej jest piękne. Uniwersytet zajmuje bardzo duży obszar na wyjeździe z miasta. Akademiki, są położone przy całym kampusie. Z okna mam widok na parkingi i rektorat.
Pierwszego dnia po baaaardzo długiej podróży z wieloma przesiadkami dojechaliśmy ok godziny 20 na miejsce. Na szczęście okazało się, że nasze klucze zostały przekazane do ochrony rektoratu, żebyśmy mogli się wprowadzić zaraz po przyjeździe. Odłożyliśmy walizki i poszliśmy coś zjeść. W centrum miasta znajduje się tzw Forum Aveiro. Jest to pasaż handlowy, wielkością dorównujący Galerii Łódzkiej. Tam właśnie zjedliśmy nasz pierwszy portugalski obiad. Restauracja, której nazwy teraz nie mogę sobie przypomnieć serwuje obiad za 5,99 euro, polegający na tym, że otrzymujesz tależ i wkładasz na niego co chcesz i ile chcesz. Co tu dużo mówić - najadłem się. Wracając jeszcze na chwilę do podróży - Po raz pierwszy leciałem samolotem z telewizorami na pokładzie;)

Następne kilka dni zeszły nam na zwiedzaniu Aveiro z naszą koleżanką Kamilą, która mieszkała tutaj rok, nauce Portugalskiego i poznawaniu wielu, wielu ludzi.
W grupie kursowej mamy 7 osób:
Jennifer - Niemcy, Hamburg
Liliana - Serbia, Nowy Sad
Milosz - Serbia, Nowy Sad
Julian Walkowiak - musiałem napisać nazwisko, żeby was zmylić - Austria, Wiedeń

W pierwszym tygodniu właściwie nic ciekawego się nie zdarzyło. Co zauważyłem dziwnego...
1. Portugalczycy nigdzie się nie spieszą, a sami mówią o sobie, że się spieszą.
2. Ulice są puste do godziny 24, potem zaczyna się festa.
3. Kasjerzy w hipermarkecie sami pakują zakupy i do jednej torby wkładają max 3 rzeczy (!)
4. Piwo sprzedają tylko w małych szklankach (0,2l)

Na razie tyle, może dopiszę coś innego dnia.
Ostatni weekend spędziłem wyjątkowo dobrze. Mieliśmy jechać na wycieczkę w sobotę. W piątek okazało się, że w Torreira jest muita festa, więc pojechaliśmy. Wyprawa szalona, gubiliśmy samochody chyba z 5 razy, bo tylko nasz kierowca wiedział gdzie jechać, reszta podążała za nami;) Swoją drogą kierowcą była senhora Sara, która po angielsku rozumie, ale nie umie mówić, więc ja mówiłem po angielsku, a ona odpowiadała po portugalsku:P
Miasteczko Torreira okazało się malutkie. Całe miasto świętowało. Na ulicach powywieszane ozdoby, na głównej ulicy można było kupić o godzinie 24 wszystko - od garnków, telewizorów, mieczy świetlnych (w konkurencyjnych cenach), alkoholi, jedzenia, butów do kosmetyków. Pewnie i koń by się znalazł albo kilka granatów spod lady.

Festa była faktycznie duża. Na plaży stały dwie sceny, jakieś bary z kolorowym popcornem i żarciem. No a 50 metrow od sceny ocean:) Chcieliśmy spać tam po imprezie, wzieliśmy nawet namioty, ale okazało się, że na miejscu jest tyle tysięcy ludzi, że po prostu nie ma gdzie spać. Zatem prosto z Torreira następnego dnia poszliśmy na wycieczkę do Porto i Guimaraes.

Przewodnik Joao okazał się super-przewodnikiem. Śmiałem się prawie bez przerwy, może dzięki temu nie usnąłem po nie przespanej nocy. Najpierw pojechaliśmy do Porto, zjedliśmy śniadanie - Croisanty i kawę portugalską, obejrzeliśmy typowy portugalski rynek, gdzie baby sprzedają świerze owoce, warzywa, ryby, żywe kury i inne specjały. Przeszliśmy się jeszcze ulicami Porto, nad rzekę i do pociągu. Brzegi rzeki opadają bardzo stromo a mimo to stoją na nich domki, wygląda to niesamowicie, ale zobaczycie na zdjęciach na Picasie (mam już aparat, a poza tym mam zdjęcia od znajomych).
W Guimaraes wysiedliśmy około godziny 13.30. Kolejka górska wwiozła nas na szczt góry Penha, gdzie zjedliśmy obiad. To będzie obiad, któremu poświęcę najwięcej miejsca na tym 'blogu':
Przystawki - melon z szynką parmeńską, sery z regionu, oba krowie. Jeden był zwykły twardy, drugi pleśniowy, bardzo dojrzały. Drugi był na tyle dojrzały pleśń z wierzchu była odkrojona i w serze zanurzona była łyżka do nakładania. Oprócz tego była jakaś lokalna kiełbasa oraz specjalny przysmak - kiełbasa pieczona zroiona jakby z poszarpanego mięsa - pyszne. Do tego też lokalne danie - pierożki z mielonym mięsem w środku i bułką tartą na wierzchu. Jak przystało na elegancką restaurację podali też kraby (serio) , a do picia Vinho Verde czyli zielone wino, które jest produkowane tylko w tym regionie i faktycznie jest zielonkawe w kolorze.
Po przystawkach przyszedł czas na prawdziwe jedzenie - dwa portugalskie dania - pieczony cielak i pieczona owieczka (nie wiem jak nazywa się w Polskim młoda owca). Do tego pieczone ziemniaki i ryż (tak, tak, tutaj jedzą ziemniaki i ryż równocześnie). Jeśli chodzi o owcę, to mięso dobre, ale twarde. Za to cielak... w życiu nie jadłem tak miękkiego mięsa, po prostu rozpływało się w ustach;) No i było przepyszne.
Deser mogliśmy wybrać sami, ale wszyscy oprócz Jennifer wybrali zwykłe ciasto czekoladowe. Ciasto czekoladowe podane z owocami i w polewie było po prostu idealnym zakończeniem dla tak pysznego obiadu.
No i pierwszy raz w życiu kelner dolewał mi wino jak widział, że skończyłem lampkę;)
Na górze zwiedziliśmy jeszcze kościół, który jest cały wyrzeźbiony wewnątrz skały i pojechaliśmy z powrotem obejrzeć stare miasto, zamek i pałac króla, który sprawił, że Portugalia jest teraz dużo większa niż była kiedyś. Resztę dnia spędziliśmy czekając na pociąg w miłej kawiarni na rynku, pijąc, rozmawiając i czując się prawie jak prawdziwi Portugalczycy. Spóźniając się prawie na pociąg dojechaliśmy szczęśliwie do Aveiro. Od razu ze stacji pospieszylismy do baru obejrzeć końcówkę meczu Polska - Portugalia (oni tutaj mówią Portugalia - Polska:P). Musieliśmy się jednak kryć z naszymi uczuciami, bo była nas tylko dwójka polaków, a cały pub wypchany był jak nie trudno zgadnąć Portugalczykami;) No ale remis 2:2 był doskonałym zwieńczeniem tak miłego dnia.
Spałem długo. A dziś znów Festa festa - w Coimbrze. Tym razem zostałem w domu. Tak będzie dla mnie lepiej:P Ale niektórzy pojechali;)
A więc.. Adeus.

PS. Polecam: http://picasaweb.google.com/BananQ/

piątek, 10 sierpnia 2007

Zmiany, zmiany

Był chyba kiedyś taki film "Zmiany, zmiany" o ile dobrze pamiętam tytuł. Znów nie mam pojęcia o czym był, bo go prawdopodobnie nie widziałem. U mnie też zmiany, dlatego też skojarzył mi się ten tytuł, szczególnie jak automagiczny "pulpit nawigacyjny" zapytał mnie o tytuł postu;)
Cały zeszły tydzień pracowałem na budowie. Tak, tak, na budowie. Kręciłem cement, beton, przerzucałem kamienie na taczkę z ciężarówki itp itd. W tydzień zbudowaliśmy z Jockiem ładne murki do ogródka zimowego. Co prawda fundamenty były już wcześniej postawione, ale zawsze to jakieś osiągnięcie. A teraz powiem jak doszło do tego, że z Nim pracowałem. Mianowicie:
Ian poszedł na holiday i nie miał kto jeździć vanem. Zastąpił go zatem Tommy, ale ten też musiał po tygodniu przestać jeździć vanem, bo Davie i Andrew zostali rozdzieleni na dwa zespoły - Davie dostał pod opiekę Jacka, który miał sie nauczyć Joinerstwa (:P) a Andrew nie miał z kim jeździć, więc właśnie dali mu Tommyego. Zatem za Tommyego do vana poszedł Edi (czy jakoś tak), który właśnie był kompanem Jocka. Tak właśnie Jock został bez kolegi i musiał wziąć mnie.
Szkoda mi teraz trochę, że nie pracuję już z Nim, bo było całkiem fajnie. Przynajmniej uczyłem się czegoś ciekawego, a nie noszenia ram okiennych i szyb.

Zauważyłem poza tym, że Szkoci bardzo lubią skróty 3- i 2-literowe;) przykłady to:
DGU - Double Glazed Unit (czyli szyba okienna z dwóch kawałków szkła)
MBP - Mark Between Panes (czyli rysa w środku DGU)
TF - To Fallow (czyli jeszcze to przywiozą;P)
QC - [czyt. Qjusi :D] - Quality Control (tu wiadomo - kontrola jakości)

Więcej teraz nie przypominam sobie, ale jest tego dużo więcej. Co gorsza używają tego w mowie potocznej:D Na przykład: "I found MBP in this DGU while I was making QC". Sounds funny...

Teraz wróciłem do magazynu, ale przynajmniej nauczyłem się wstawiać szkło w okna, więc czas szybciej leci... Zaczynam pisać głupoty, więc kończę.

Pozdrowienia z (o dziwo) słonecznej Szkocji;)

sobota, 21 lipca 2007

Ciekawostki

Nic nie piszę, bo nic się nie dzieje. Od poniedziałku do piątku siedzę w Thistle (to firma, w której przyszło mi pracować). Wstaje rano o 5.45, idę do pracy na 7.00. Potem tea time o 10.00, lunch time o 12.30, tea time o 15.00, bez overtime'ów kończę o 16.30, więc wliczając zakupy w Lidlu jestem w domu o 17.30. Po odgrzanym obiedzie idę spać i następnego dnia to samo. W zasadzie to czuję się jakbym wstawał w poniedziałek rano i chodził spać w piątek wieczorem. A w weekend mam tyle zapału, żeby wyjść do sklepu, zrobić większe zakupy i odpoczywać:P Jednak w ciągu tygodnia dowiaduję się wielu ciekawych rzeczy. Możecie mi wierzyć czy nie, ale:
  1. Pewien szkot, którego imienia nie będę wymieniał "nie pamiętał" czym różni się czasownik od rzeczownika, bo przecież uczył się o tym 4 lata temu O_o. Napiszę jeszcze, że ma 17 lat;) No ale mimo braku tej wiedzy ma w samochodzie wbudowanego Xboxa 360, odtwarzacz dvd i cztery ekrany lcd;)
  2. Prawie-teść (ojczym dziewczyny) mojego znajomego w pracy nazywa się Robert Ellidge. Jeśli ktoś nie wie kim on jest (ja też nie wiedziałem) to można zobaczyć tu: http://en.wikipedia.org/wiki/Robert_Wyatt . Mi wystarczyło, że grał z Hendrixem i Pink Floyd, nawet pisał dla nich piosenki;)
  3. Każdy student tutaj moża wziąć od rządu (!) kredyt wysokości do 3900 funtów rocznie, a jeśli przez całe studia weźmie mniej niż 15000 funtów, to nie musi tego kredytu spłacać. Biedni szkoccy studenci zostali ograniczeni tak strasznie niskim progiem 14 lat temu, kiedy to rząd zorientował się, że rozdawanie pieniędzy nie jest im na rękę. Wcześniej bowiem od rządu dostawało się po prostu darowiznę:P
  4. Ford Transit, którym jeżdżą tzw. joinerzy (wstawiacze okien) pali więcej tygodniowo niż kosztuje bile z Polski do Szkocji.
  5. 6 jajek kosztuje tu 67p, a 10 jajek 57p.
I kto powie, że ten kraj nie jest trochę pokręcony...
Pozdrawiam!
To byłoby na tyle;)

czwartek, 12 lipca 2007

"Charlie i fabryka... okien"

Pewnie kilkoro z Was (nie mam pojęcia ile osób czyta to co tutaj z trudem piszę) widziało film "Charlie i fabryka czekolady". Był tam Charlie i miał fabrykę jak można łatwo wywnioskować z tytułu. Więcej niestety nie wiem, bo ja akurat nie widziałem tego filmu i tylko wnioskuję. Gdybym jednak miał nakręcić podobny film teraz to nie miałbym chyba problemu, tylko miałby inny tytuł - "Charlie i fabryka okien".
Jak się okazało okien w cale nie składam. Składa je Dżejk, czyli po prostu Jacek, chłopak, który też jest z Polski. Pracuję w magazynie. Szefem całego magazynu i jest Charlie. Charlie to starszy poczciwy człowiek koło 60-tki, który przebiega dziennie w magazynie z 50 km przechodząc na raz, a przy tym jest cholernym pedantem i każe nam na przykład przesuwać wszystkie wózki o 20 cm w prawo, żeby stały bardziej ściśle. Może dzięki temu w magazynie panuje jeszcze jaki-taki porządek, ale trzeba przyznać, że bywa to męczące. Charlie poza tym mimo swojego wieku i malutkiej postury jest dwa razy silniejszy ode nas obu razem wziętych. Pewnego pięknego rau pokazywał nam jak nosić belki do magazynu. Każda belka miała ok. 6-7 metrów długości i w cale nie była lekka. Charlie wziął dwie i kazał nam zrobić to samo. Dwie wziąłem tylko raz... dobrze, że to przeżyłem;)
Koniec końców okazało się, że nie składam okien tylko zamiatam parkingi i wnoszę towar do magazynu. Czasem pojadę na jakąś wycieczkę, jeśli trzeba zawieźć towar do jakiegoś klienta. Wtedy można nawet przysnąć w samochodzie, bo pan Ian jakoś nie ma ochoty się do nas odzywać, więc spanie wychodzi nam perfekcyjnie.
Koniec na dziś... Powiem jeszcze tylko, że ulubione słówko Charliego to "across". Żegnam się więc jakby to powiedział Charlie:
Idę teraz across umyć zęby i across do łóżka, a jutro znów across do pracy i może znów coś across napiszę.
A jak nie jutro to innym razem.

czwartek, 5 lipca 2007

first job

No i stało się;) Po dwóch dniach poszukiwań los się do nas uśmiechnął. Przez pierwsze dwa dni wszyscy Szkoci śmiali si prawie z nas, że szukamy teraz pracy:P Przyjechało tu tyle polaków, że jest ich więcej niż Szkotów, każdy chce mieć pracę. Do każdego sklepu napływa pewnie ze 100 podań dziennie, więc zamiast je w ogóle rozpatrywać to pewnie sprzedają na makulaturze:P
Dziś poszliśmy po rozum do głowy i poszliśmy do fabryk, bo w końcu to miasto przemysłowe. W pierwszej cały urąbany robol powiedział nam łamaną angielszczyzną, że potrzebują tylko wykwalifikowanych pracowników i że mu przykro. O dziwo w drugiej firmie nas przyjęli w 10 minut:P No i będę składał okna:D Na razie praca próbna, potem jeśli wszystko pójdzie ok, to na stałe. Kończę już, bo jeszcze trochę do zrobienia mam...
Zatem pozdrowienia od okno-roba:P
Mateusz

poniedziałek, 2 lipca 2007

Dzień Pierwszy

Jestem strasznie zmęczony. Po ponad dwunastogodzinnej podróży wylądowaliśmy w Aberdeen. jest juz właściwie noc, a ja nadal na nogach od 3 w nocy. Jazdę z Łodzi do Aberdeen można porównać spokojnie do przeprawy Kolumba przez Atlantyk:| Najpierw autokarem na Okęcie, potem fru, samolotem do Edynburga (na lotnisku oczywiście musieliśmy spotkać Araba w turbanie, żeby nam się przyjemnie zrobiło, bo Arabowie zwykle wzniecają we mnie bardzo pozytywne uczucia). Nikt w główne wejście lotniska nie wjechał, ale może dlatego, że cały port było otoczony policjantami z karabinami;) Z lotniska trzeba przejechać autobusem do dworca autobusowego, a właściwie w jego okolice, bo potem czekała nas jeszcze przeprawa przez kilka uliczek Edynburga z naszymi malutkimi 20-kilowymi torbami na kółkach. Na dworcu czekanie ponad godzinę na autobus, który oczywiście nie dowiózł nas jeszcze do Aberdeen tylko do Dundee, gdzie musieliśmy znów się przesiąść na autobus. Tym razem na szczęście już do Aberdeen. Położenie dworca w Aberdeen uniemożliwia nieco dostanie się z Niego do naszego lokum pieszo, więc wzięliśmy taxi. tym sposobem po trzynastu godzinach dotarliśmy do domu.
Mimo to nadal żyję. I napiszę jeszcze kolejne posty;) Może jeszcze nie znad oceanu, ale przynajmniej znad innego morza niż mamy w Polsce, bo Północnego.

Po Szkocku powiem "Cheers".

poniedziałek, 11 czerwca 2007

Jeszcze z Łodzi

Taa... Pierwszy post, całkiem próbny powstaje jeszcze w moim mieszkaniu przy nowym laptopie. Założyłem właśnie blog na blogger.com Trochę z myślą o wyjeździe, chociaż może się tak zdarzyć, że założę nowy przy wyjeżdżaniu. Na razie nie wiecie o istnieniu tego blogu (bloga?) ale na pewno się dowiecie po moim wyjeździe. Może przede wszystkim zrezygnuję ze słowa Blog, bo nie wiem jak się je odmienia (z resztą jakoś źle mi się kojarzy), i będę pisał po prostu dziennik. Chociaż to chyba też nie jest zbyt trafne słowo, bo na pewno nie będę go pisał codziennie. Ale głupio nazywać to np. tygodnik, albo nie-regularno-nik, więc niech już zostanie dziennik. Cóż będę teraz pisał. Nie mam o czym, bo sesja w toku, a na pewno nie chcecie czytać to tym, o czym ja teraz niestety muszę. Zdjęcia, o ile pojawi się aparat, który będziemy mogli wziąć do Aveiro będę zamieszczał na Picasa.google.pl dokładny adres podam jeśli jakiekolwiek zdjęcie się pojawi.
No to pozdrawiam wszystkich i do następnego postu, który raczej powstanie już w innym mieszkaniu i na innym lądzie.