środa, 5 grudnia 2007

wycieczka we mgle

Jak pisałem wcześniej dnia 1.12 pojechaliśmy na wycieczkę. Pech chciał, że trafiliśmy na jedyny dzień w tygodniu kiedy była brzydka pogoda. No ale co było poradzić.. pojechaliśmy.
Pierwsza rzecz, która nas tego dnia spotkała, to popsuty autobus. Jeszcze nie zdążyliśmy dobrze wsiąść, a kierowca wysiadł. Poszedł obejrzeć silnik i tak go oglądał dobre 10 minut, po czym stwierdził, że po drodze zajedziemy do bazy, żeby coś tam naprawić. To całkiem obiecujący początek wyprawy autokarem w góry.
Kiedy już usadowiliśmy się w autobusie - oczywiście z tyłu, żeby było jak za dawnych szkolnych czasów, kiedy każdy chciał siedzieć z tyłu, powiesiliśmy na szybie Polską flagę, którą Tomek skitrał gdzieś w plecaku i rozpoczęliśmy podróż. Nie wiedzieć czemu tylko my byliśmy w dobrych humorach i tylko my byliśmy głośno. Zatem dość szybko zleciała nam podróż do Vouzeli, którą już drugi raz w tym roku odwiedzałem, i w której dane nam było zjeść pyszne śniadanie w Pastelarii zapijając je kawą Galao i kończąc pysznym deserem Pastela de Vouzela, o którym pisałem już przy okazji wycieczki do Wiosek Historycznych. To chyba było najdłuższe zdanie jakie ułożyłem w życiu... Jedząc i pijąc rozpoczęliśmy nauczać. Nigdy nie wiedziałem, że uczenie języka Polskiego obcokrajowców może być tak wciągające;) Podczas zwiedzania Vouzeli koleżanka Isana nauczyła się mówić:
- Cześć
- na razie
- co to jest?
- to jest ... (i tutaj w miejsce trzech kropek potrafiła wstawić "ulica", "most", "woda", "fontanna", "panna" (bo "dziewczyna" jest za trudna:P), "auto", "torba", "fotel", "autokar"

Ponadto potrafiła policzyć do sześciu i przedstawić się;)

Jak widać spacer po Vouzeli też zleciał nam bardzo szybko, więc z powrotem wsiedliśmy do prawie Polskiego ( chyba połowa osób na wycieczce była z Polski) autokaru i podążyliśmy do muzeum chleba. Nie wiem czy to prawda, ale muzeum chleba jest podobno najchętniej odwiedzanym muzeum w Portugalii.
Po drodze do muzeum przesiedliśmy się na kolejeczkę, która miała nas doń dowieźć. Niestety kolejeczka po drodze nie wytrzymała naszego ciężaru. Nie było zabawnie oglądać jak koła lokomotywy buksują po mokrej ulicy położonej pod niemałym kątem będąc w ostatnim wagoniku i nie będąc pewnym czy działają w nim hamulce ręczne. Na szczęście działały. Wszystkie wagoniki zatrzymały się i dalszą drogę do muzeum przeszliśmy pieszo.
Trzeba przyznać, że muzeum pomyślane jest bardzo fajnie. Składa się z czterech sal. w każdej sali jest przedstawione jakieś inne spojrzenie na chleb. Jest ponadto sala dla dzieci, gdzie wszystko zrobione jest po bajkowemu i gdzie można upiec własny pamiątkowy chlebek, co niniejszym uczyniliśmy. Na koniec dostaliśmy do spróbowania kilka rodzajów chleba pieczonych na miejscu, na które połowy z nas nie byłoby pewnie normalnie stać, a drugiej połowie nie smakowały. Mogliśmy też kupić dużo różnych dziwnych rzeczy do jedzenia, butelek z oliwą, miodem, octem w tak kosmicznych cenach, że niestety nie mogliśmy ich kupić. (Głupie było ostatnie zdanie).
Muzeum chleba jest już blisko Serra de Estrela.
Wsiadłszy do autokaru po raz trzeci udaliśmy się już na sam szczyt najwyższej góry Kontynentalnej Portugalii. Niestety mgła była taka, że jakby wywieźli nas pięć kilometrów od Aveiro i powiedzieli, że jesteśmy na górze, to też byśmy uwierzyli. Z tą różnicą, że na Serra de Estrella był śnieg (!), a przynajmniej coś, co Portugalczycy nazywają śniegiem, a tak na prawdę, to było zlodowaciałą bryłą starego śniegu:P No, ale było zimno a miejscami leżały białe płaty przypominające śnieg. Na górze nie ma generalnie nic ciekawego. Wieża zbudowana, żeby góra dobiła do 2000 metrów, obserwatorium astronomiczne i wielki budynek, w którym są kawiarnie, sklepy z badziewiem i masa ludzi. Swoją drogą nie widziałem jeszcze nigdy tak dużego skupiska badziewia na tak dużej wysokości - może by zgłosić ich do księgi rekordów Guinessa?
Po jakimś czasie przyszło pójść, a raczej pojechać. W drodze powrotnej zachaczyliśmy o miasteczko, które na mapie wygląda całkiem niepozornie za to na żywo wygląda bardzo pozornie. To niesamowite miasto nosi nazwę Viseu. podobno mieszka tam tyle ludzi co w Aveiro, w co nie wierzę dom tej pory, bo wyglądało na dożo większe. Całe Viseu jest przystrojone lampkami świątecznymi, drzewa, domu, ulice, sklepy, wszystko jest w światłach. Na głównej ulicy handlowej, leży wzdłuż czerwony dywan a nad nim lampiony, mikołaje, choinki, bombki - wszystko co trzeba na święta. Tam można poczuć, że idą święta.
Obejrzeliśmy jeszcze w Viseu Katedrę (swoją drogą bardzo ładną) i poszliśmy do centrum handlowego zjeść coś przed powrotem do Aveiro. Centrum Handlowe oczywiście też całe w światełkach. W centrum Handlowym Chińczyk z krzywym zgryzem zrobił nas w balona, zjedliśmy hamburgera, w którym zamiast kotleta było jakieś krojone mięso, zostaliśmy gwiazdami i odkrywaliśmy różnice i podobieństwa między językiem Polskim i Rosyjskim.
A potem już tylko Aveiro...
Tak zleciał mi pierwszy dzień grudnia. Szkoda tylko, że mgła była...

PS. Na picasie dodałem galerię, gdzie można podziwiać piękno architektury na Uniwersytecie Aveiro. Na wszelki wypadek już tłumaczę, że Caloirodrom to budynek, gdzie pierwszoroczni maja zajęcia, a po 22 można się uczyć, bo zawsze jest długo otwarty. Polecam:
http://picasaweb.google.com/BananQ

2 komentarze:

PAPROCH pisze...

Jak Bozię kocham, Mateusz, Ty powinieneś pisarzem zostać. Uwielbiam Twój styl. Znowu śmiałam się głośno:-D

Anonimowy pisze...

Co tam u Ciebie? Dawno się nie odzywasz :)