środa, 30 kwietnia 2008

Me gusto La Coruña czyli Galiza Trip

Pewnego pięknego dnia znajomy Hiszpan Manuel Medina zapytał mnie czy nie chciałbym odwiedzić go u Niego w domu pod koniec kwietnia. Zgodziłem się dość szybko, bo z tego co wiedziałem jego miasto - La Coruña jest naprawdę piękne. Manu odpowiedział na to, że w takim razie musimy kupić bilety jutro, bo później będzie drożej. Tym sposobem mięsiąc temu nabyłem bilet do Galicji - La Corunii. Razem ze mną miał jechać Ricardo - Portugalczyk zwny przez Tomka - Big Fish.

Wyjazd wypadał na piątek 25.04. Z wielkim trudem zwlekliśmy się z łóżek, żeby spotkać się pod akademikami o 6.30 rano. Autobus jechał z Porto (jak zawsze wszystko:P) o 9, więc musieliśmy użyć pociągu o 7.17.
Bez problemów dojechaliśmy do Porto, Praca da Galiza i stamtąd już sennym autobusem do La Corunii. Tam na dworcu czekała na nas Veronika, Milosz i Julian. Po całym dniu podróży byliśmy śmiertelnie głodni, więc w pierwszej kolejności poprosiliśmy o znalezienie czegoś do jedzenia. Manuel był jeszcze gdzieś po drodze do nas, więc kupił nam po bule z tortillą i serem. Wszyscy spotkaliśmy się przy zamku stojącym w porcie. Spotkało się 15 osób, które postaram się wymienić poniżej:
Alex - Hiszpan z Madrytu,
Aurora - Hiszpanka gdzieś z połódnia,
Tomasz vel Tomek vel Dokuro Bej vel wiele innych:P - z Poznania
Karen - Brazylijka, Sao Paulo
Letice - Brazylijka, Sao Paulo
Manuel vel Manu - Galego (bo nie Hiszpan:P), La Coruña,
cztery dzewczyny z Serbii, których imion nie pamiętam, bo były dziwne;),
Veronika - Galega (bo nie Hiszpanka), La Coruña,
Julian - Austria, Wiedeń,
Milosz - Serbia, Novy Sad,
Ricardo - Portugalczyk, Lizbona
No i ja..

Wszyscy pieszo ruszyliśmy na podbój Corunii. Obeszliśmy całe wybrzeże miasta, które prezentuje się godnie. Wszędzie skały schodzące do oceanu, rzeźby, plaże, port, piękna promenada z ładnymi latarniami, wszędzie czysto, zielono i pięknie. Po drodze zatrzymaliśmy się na małej plaży, na której kto chciał mógł się wykąpać w krystalicznej wodzie, której kolor był na prawdę seledynowy (pierwszy raz taki widziałem). Na tej samej plaży Karen prawie złamała sobie kark turlając się z Julianem (oczywiście przesadzam, ale ciekawie to nie wyglądała, jak zaryła głową w ziemię. Później poszliśmy dalej zobaczyliśmy coś co na oko przypominało Stonehenge. a w rzeczywistości jest pomnik upamiętniającym ofiary dyktatury Franco. W miejscu gdzie to stoi zostali rozstrzelani rebelianci. Drepcząc sobie obok klifów, fal i podziwiając piękne widoki dotarliśmy do Latarni morskiej, która chyba nazywa się Torre de Hersules. Zaraz pod wierzą na ziemi leży wielka róża wiatrów, która wskazuje strony świata. Jak zwykle pięknie.
Powodowani zmęczeniem i brakiem wody poszliśmy do kawiarni napić się czegoś i zjeść małe co nieco. My z Tomkiem zrobiliśmy jeszcze zakupy na później i poszliśmy dalej. Kontynuując wzdłóż głównej plaży Corunii obejrzeliśmy zachód słońca nad oceanem i poszliśmy najdziwniejszy w moim życiu obiad.
Na rzeczony obiad poszliśmy na małą uliczkę pełną barów. W tej uliczce nie było nic innego - tylko bary. Bar na barze, obok baru i pod barem a czasem jeszcze jakiś bar. Na ulicach stali murzyni sprzedający nielegalne kopie gier i filmów. Każdy miał rozłożoną płachtę materiału z szybkim systemem składania zbudowanym z kombinacji sznurków służącym prawdopodobnie do uciekania kiedy policja zjawia sie w okolicy. Każdy taki murzyn stał 3-4 metry od własnego stoiska z miną mówiącą "Ja tu tylko stoję i nie mam pojęcia skąd wzięła się ta szmata tam na chodniku". Dopiero kiedy jakiś klient był zainteresowany, to murzyn podchodził dyskretnie i pytał co podać. Druga dywizja murzynów chodziła z wieszakami na ubrania pełnymi koralików, naszyjników, bransoletek i innych ozdób sprzedając je za jakieś marne pieniądze. Poza tym ulica była naprawdę pełna. Tysiące ludzi jedzących tapas z plastikowych talerzyków siedzących na chodnikach, ulicy, parapetach wystaw, stojących i znajdujących się w innych pozycjach, które możecie sobie tylko wyobrażać. Najpierw nie wiedziałem o co chodzi, ale okazało się, że właśnie tak będziemy jeść obiad. Każdy zamówił tapas w jednym z barów i usiedliśmy na chodniku jedząc. Po drodze dosiadł się jakiś bezdomny opowiadając swoją historię. Tak podobno wygląda tradycyjny hiszpański obiad.. Dziwnie, dziwnie;)

Później postanowiliśmy usiąść jeszcze w jakimś normalnym barze, żeby odpocząć, więc przeszliśmy się trochę po mieście zwiedzając przy okazji La Corunię nocą. Doszliśmy do bardzo dziwnego baru, który z resztą nie podobał mi się, bo był za mały i cały zadymiony. Po tej wyprawie pojechaliśmy do domu spać wreszcie..

Dzień drugi zaczął się bardzo wcześnie bo mieliśmy sporo do przejechania. Pierwszy cel - Cabo de Vilan. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w pewnym miasteczku, żeby zjeść małe co nieco, czyli bagietki z pasztetem, batony i co tam jeszcze było w markecie.
Cabo de Vilan wygląda jak wygląda.. ciężko to opisać, łatwiej zobaczyć zdjęcia. Jest na prawdę imponujący. Siedzieliśmy tam chyba z godzinę podziwiając widoki, robiąc zdjęcia i odpoczywając. Następny cel to kolejne Cabo - Cabo de Fisterra. Tam kończy się droga świętego Jakuba. Definitywnie. Dalej nie da się iść. Kiedy w starożytności ludzie odkrywali ląd nazwali to miejsce "koniec ziemi", bo idąc okazało się, że nie da się iść dalej, a kąt patrzenia na ocean przekracza mocno 180 stopni. Tam też stoi słupek z muszlą świętego Jakuba i napisem 0,00 km. Oczywiście drogę można skończyć w Santiago - jak przystoi, ale można też iść dalej 3 dni i dojść właśnie tam. Tam zrobiliśmy nawet więcej zdjęć niż poprzednio i pojechaliśmy znów dalej. Tym razem na niewielka plażę gdzieś na zachodzie Galicji. Tam niestety już słońce, które mocno nas grzało na Fiterra zaczęło chylić się ku zachodowi, więc z opalania nici - zaczęliśmy grać we wszystkie możliwe gry małą, znalezioną piłeczką. Znaleźliśmy jeszcze masę muszli i pojechaliśmy do domu.
Tam czekała na nas wielka hiszpańska kolacja. Tym razem normalna przy stole. Dostaliśmy różne tradycyjne potrawy, tortille i inne, których nazw nie znam. No i tak skończył się dzień.. A następny był już ostatnim.

Trzeci dzień padało.. ale pojechaliśmy w okoliczne góry. Ten dzień nie był aż tak ekscytujący, więc napiszę w skrócie. Zaparkowaliśmy samochody dość wysoko i poszliśmy wzdłuż rzeki. Szliśmy sobie tak około 2 godzin, żeby zobaczyć klasztor. Klasztor mały i dziwny. Nic specjalnego. Dowiedzieliśmy się tam tylko jaka była bardzo popularna tortura hiszpańskiej inkwizycji - stawiali klienta pod kapiącą wodą, znieruchomiali mu głowę, więc krople padały ciągle w to samo miejsce czaszki i czekali aż zacznie gadać. Dawali jeść i pic więc nie umarł, ale po kilku larach krople powodowały erozję czaszki.. resztę możecie sobie dopowiedzieć.. to podobno jedna z najgorszych tortur w średniowieczu... Potem obejrzeliśmy jeszcze ruiny młyna i wróciliśmy do samochodów. Tam jeszcze zjedliśmy resztki z wczorajszej kolacji i pojechaliśmy do domu. Następnego dnia pobudka o 6.30 więc musieliśmy iść wcześniej spać. Na wieczór jeszcze zeszliśmy do kuchni pożegnać się z rodzicami Veroniki i zjeść małe co nieco, spakowaliśmy się i poszliśmy spać..

Podróż powrotna minęła spokojnie..

Przez całą wizytę w Corunii towarzyszyła nam muzyka Manu Chao.. Polecam:) Szczególnie do słuchania w samochodzie..

wtorek, 22 kwietnia 2008

Hiszpański Triptyk - EPILOG: Valencia

Tak się złożyło, że w ostatni weekend trafiliśmy do Walencji (czy Valencji jak kto woli). Piszę "trafiliśmy" bo tak to jest z podróżowaniem Ryanairem - lecisz tam gdzie tanio, a nie tam gdzie chcesz;) Po prostu chciałem gdzieś pojechać z okazji moich urodzin i padło na Walencję, bo tam były tanie bilety.
Tak więc zebraliśmy cztery osoby, zakupiliśmy bilety samolotowe i Zaczęliśmy szukać noclegu. Jak to biedni studenci na erazmusie nie przeszliśmy do najprostszej opcji -> hostel, tylko zaczęliśmy najtaniej (i zarazem bardziej skomplikowanie) - Couchsurfing i nasza-klasa.
W Couchsurfingu nie znaleźliśmy pomocy, więc rozpoczęliśmy akcję wysyłania wiadomości na naszej klasie licząc na to, że jakiś inny Erazmus przebywający akurat w Walencji nam pomoże. Wysłałem dokładnie 124 (słownie sto dwadzieścia cztery) wiadomości. Otrzymałem odpowiedzi od połowy z tego. Kilka nawet dość obiecujących. Szczęśliwie udało się znaleźć chłopaka, którego znajomy mógł nas przenocować. Kolega nazywa się Paweł i jest z Krakowa.
Tym więc sposobem wycieczka stała się naprawdę tania.

Do Walencji dolecieliśmy tragicznym lotem w piątek dnia 18.04. Lot był tragiczny bo warunki pogodowe nie sprzyjały. Takich turbulencji jak teraz w piątek to jeszcze nie przeżyłem. Myślałem, że już spadniemy do tego Morza Śródziemnego. No ale udało się.. wylądowaliśmy. Do mieszkania, w którym mieliśmy mieszkać jakoś dojechaliśmy i postanowiliśmy w pierwszej kolejności coś zjeść. W związku z tym przygotowaliśmy dla wszystkich mieszkańców i nas samych wypasioną fasolkę po bretońsku. Niestety nie znaleźliśmy porządnej kiełbasy, więc była z salami:P

Po wielkim obiedzie poszliśmy na miasto. Pierwszego dnia nasz gospodarz Paweł i jego znajomy Szwajcar Marc poszli z nami. Pokazali nam kilka najważniejszych budynków w mieście jak opera, L'Hemisferic, park nauki i sztuki. Wszystkie budynki piękne, białe, na zewnątrz ozdobione jakby mozaiką. Wszystkie zaprojektowane przez jednego architekta Santiago Calatravę. Oczywiście w nocy oświetlone, co poprawia jeszcze efekt.
Po powrocie ze spaceru okazało sie, że współlokator Pawła zrobił w domu wielką imprezę. Że ktoś do Niego przyjdzie wiedzieliśmy, ale nikt się nie spodziewał tylu osób. W zaistniałej sytuacji trudno było iść spać. położyliśmy się dopiero koło 4 czy 5 w nocy, więc następnego dnia spaliśmy naprawdę długo.
W sobotę wyszliśmy do miasta o godzinie 14. Metrem dojechaliśmy do Plaza de Torro i stamtąd ruszyliśmy na zwiedzanie. Valencja mnie trochę rozczarowała.. nie ma jakichś wielkich olśniewających zabytków, a co gorsza nie jest bardzo zadbanym miastem. Przeszliśmy się po całym centrum miasta oglądając wszystkie najważniejsze budynki, kościoły, katedrę, stary market, główny plac itp. Cała wycieczka zajęła nam niej niż 4 godziny, więc naprawdę miasto nie jest duże.
Wieczorem byliśmy mocno zmęczeni słońcem, chodzeniem itp, więc postanowiliśmy tylko zjeść obiad i iść spać. Tym razem na obiad był makaron z sosem pomidorowo-mięsno-groszkowym. Było pysznie. Niedługo po obiedzie poszliśmy spać, bo następnego dnia mieliśmy już samolot, a chcieliśmy zahaczyć jeszcze o plażę. W końcu to nasz pierwszy raz nad Morzem Śródziemnym.

Niestety następnego dnia pogoda nie była już tak piękna. Powiedziałbym nawet,że było brzydko.. od rana padało, potem przestało, ale nadal było zimno. Więc plażę zobaczyliśmy tylko przez 15 minut, dotknęliśmy wody i poszliśmy na metro.. No i samolot.

Lot powrotny był zdecydowanie bardziej spokojny. Bez problemów, wstrząsów i stresu dotarliśmy do Porto. A stamtąd jak zwykle tą samą drogą do Aveiro..

piątek, 4 kwietnia 2008

Hiszpański Triptyk - ROZDZIAŁ III: Leon

Teraz siedzę w Valladolid - mieście rodzinny Rubena, o którym przeczytacie później. Jestem w drodze powrotnej do Portugalii.. Jeden autobus za mną, jeszcze autobus, dwa metra, samolot, metro i pociąg. Potem 30 minut z buta i będę w akademiku. Niestety tej nocy nie pośpię. Mam tylko nadzieję, że zdążę na samolot bo w Madrycie jestem dwie i pół godziny przed odlotem, a muszę przejechać całe miasto na lotnisko.
Kawiarnia na dworcu w Valladolid jest strasznie zasyfiona i pusta. Jestem prawie sam, bo kto by o tej porze dzień przed wielką nocą wybierał się do Madrytu?

Minęło sporo czasu od kiedy zacząłem to pisać, więc mogę trochę mylić fakty. Ale najważniejsze rzeczy pamiętam. Teraz jest poniedziałek, 21 kwietnia. Jakby na to nie patrzeć moje urodziny;) No nic.. przechodzę do opisywania Leon.

Do Leon dojechałem z przesiadką w niewielkim mieście o nazwie Zamora. Dość wcześnie rano na ciasteczkach kupionych w DIA dojechałem do Leon. Na dworcu poczekałem trochę czasu na spotkanie z Marią. Spotkanie bardzo miłe. Ona nie zmieniła się w ogóle, ja miałem zafarbowane włosy, więc trochę inaczej;) Zaraz stamtąd poszliśmy do mieszkania w którym miałem mieszkać. Okazało się, że jakiś czas temu Maria z rodzicami i siostrami przeprowadzili się do innego mieszkania bliżej centrum, dużo większego i ładniejszego a to stoi puste. Akurat w ten weekend mieszkał tam chłopak jednej z sióstr Marii - Sagry. Tak.. właśnie tak ma na imię - Sagra. A chłopak ma na imię Ruben - z wyglądu dość niepozorny, chociaż zrobiony na typowego Hiszpańskiego Macho. Dostałem własne klucze do mieszkania i zostałem poinformowany, że akurat tego dnia zjechała się rodzina Marii do miasta z okazji świąt i idą na jakiś uroczysty obiad, na który też poniekąd byłem zaproszony. Mogłem wybrać czy iść na drogi obiad czy obejrzeć miasto. Postanowiłem jednak obejrzeć miasto. Po pierwsze dlatego, że właśnie po to tam przyjechałem, po drugie dlatego, że to obiad rodzinny, a ja nikogo nie znałem. Wybraliśmy się więc w czwórkę (ja z Marią, Sagrą i Rubenem) do centrum zobaczyć procesje. W Leon procesje są dużo większe i dużo huczniejsze niż w Salamance. Figury są naprawdę olbrzymie, "bractwa", które je trzymają liczą około 150 osób, wszyscy zsynchronizowani, tak samo ubrani. Oprócz tego, że nie rozumiem do końca tej tradycji to wygląda to ładnie. Podobno trenują jednostajne bujanie się z figurą od lipca roku wcześniejszego. Niestety procesje mają swoje wady i zalety - całe miasto jest zablokowane. Dla samochodów i pieszych. Jeżeli jakąś ulicą przechodzi procesja nie można przez Nią przejść. A procesji zdarza się kilka równocześnie w całym mieście i tak przez całe święta.

Obejrzawszy kilka figur w procesji udaliśmy się do miejsca z którego Leon słynie - katedry. Katedra w Leon jest olbrzymia i piękna - z resztą jest jedną z tych, które stoją na drodze świętego Jakuba. Podobno ta właśnie katedra jest kościołem z największą powierzchnią witraży w Europie. Aż nie chce mi się w to wierzyć, ale jest to możliwe, bo faktycznie we wszystkich ścianach ą olbrzymie witraże. Tam spędziliśmy sporo czasu i dowiedziałem się kilku ciekawych - śmiesznych historii związanych z katedrą. Jedna, która najbardziej mi się spodobała mówi, że podczas budowania katedry jedna z wież ciągle się zapadała. Za każdym razem kiedy budowniczowie zbudowali kawałek wieży ona sypała sie przez noc. Po jakimś czasie architekci i inni odpowiedzialni za budowę stwierdzili, że wieża jest podkopywana przez kreta. Żeby "przekupić" albo raczej "przekonać" kreta, żeby przestał kopać na jednej z wież nad drzwiami przymocowali figurę kreta zrobioną chyba z brązu (albo jakiegoś innego metalu). Po tym zabiegu kreta przestał podkopywać i kościół stanął bezproblemowo. Oczywiście w rzeczywistości pod kościołem było złe podłoże, które osuwało się pod ciężarem kamienia. Co jest najśmieszniejsze w tej historii to to, że figura nad drzwiami nie przedstawia kreta tylko żółwia! Jak widać biologowie w średniowieczu średnio znali się na gatunkach zwierząt;) Takim oto sposobem żółw przekonał kreta, którego nie było, żeby nie psuł kościoła. A co najśmieszniejsze - zadziałało;)

Po zrobieniu wielu zdjęć w katedrze i przed nią pospieszyłem na obiad, bo byłem już zdrowo głodny. Po raz trzeci na tym wyjeździe udałem się do kebaba na kebaba. Kebab był wyjątkowo dobry. W barze zapoznałem się z miłym panem kelnerem, który od razu zauważył, że nie jestem z Hiszpanii i zaczął mnie wypytywać o szczegóły co robię w Leon, skąd jestem itp. Sam opowiedział o sobie historię. Pan kelner, którego imienia teraz nie pamiętam przyjechał do Hiszpanii z Maroko, bo tam ciężko było z pracą. Skończył chyba nawet jakieś studia tam i wyjechał pracować. Co jest zadziwiające płynnie mówił w czterech językach - Arabskim, Angielskim, Francuskim i Hiszpańskim. Mimo to wolał przygotowywać i podawać swoje narodowe żarcie zamiast znaleźć lepszej pracy. A może ta wcale nie była taka zła;)

Po obiedzie przeszedłem się jeszcze po mieście i wróciłem do domu, bo byłem dość mocno senny.
Wieczorem do mieszkania wrócili wszyscy (czyli Maria, Sagra i Ruben) i postanowiliśmy przejść się na miasto.
Wszelkiego rodzaju barów, kawiarni i pubów w Leon nie brakuje. A co najlepsze tradycją jest, że tak zwane Tapas, czyli przystawki są w Leon zawsze za darmo. Tak więc odwiedzając pizzerię i zamawiając dla każdego tradycyjny drink wielkanocny każdy dostał do tego ósemkę pizzy;) Coś niesamowitego! Tak spożyliśmy swoją kolację. Możecie mi wierzyć lub nie, ale naprawdę najadłem się. Obeszliśmy chyba 8 barów! Na koniec trafiliśmy jeszcze do jakiejś niby dyskoteki, gdzie leciała tylko hiszpańska muzyka. No ale długo tam nie posiedzieliśmy, bo następnego dnia chcieliśmy jechać w góry.
Konkluzje z tego dnia? Piłem najlepsze Cappuccino w życiu i to pierwszy raz z kieliszka. Po drugie.. odkryłem, że tonik w ultrafiolecie świeci się na zielono-niebiesko.
No i poszliśmy spać.. żeby następnego dnia zobaczyć śnieg.

Tak, śnieg. Wstaliśmy rano, żeby pojechać w góry. Podobno jedno z najpiękniejszych miejsc w Hiszpanii - Picos de Europa. Jednak w połowie drogi zaczął padać śnieg. I to nie był taki sobie śnieżek. Solidna burza śnieżna. Ledo mogliśmy jechać, z widoków nici (chociaż kilka zdjęć zrobiliśmy). Przejechaliśmy się więc tylko trochę po okolicy i zajechaliśmy do śmiesznego zajadu wyglądającego jak z PRLu żeby zjeść obiad. Do najtańszych nie należał, ale był na prawdę dobry.
Tego dnia spowodowani pogodą dużo więcej już nie zrobiliśmy.. ja miałem autobus jeszcze tego samego dnia w nocy. Poszliśmy więc do kilku kolejnych barów grać w bilard, tak zwane Darty i jeść darmowe tapas;) Wieczorem Spróbowałem jeszcze tradycyjnych hiszpańskich wędlin i serów z bagietką - to taka mini kolacja przed wyjazdem przygotowana przez mamę Marii.

A o 2 w nocy zebraliśmy się wszyscy do samochodu Rubena (z resztą to chyba najdroższy samochód w jakim w życiu siedziałem - pierwszy raz widziałem, żeby samochód podawał pasażerowi pasy do zapięcia a silnik zapalał się na guzik zamiast kluczykiem). Po walce z lodem na szybie pojechaliśmy na stację autobusów. Pożegnałem się z wszystkimi i pojechałem z kolejną przesiadką do Madrytu. Jak już wiecie przesiadka była w Valladolid, z którego zacząłem pisać ten rozdział.

Śnieg zalegał na poboczach jeszcze niedaleko przed Madrytem. Nad ranem z mętnym światłem słońca wyglądał ładnie. Do lotniska dotarłem bezproblemowo poznając po drodze jeszcze jednego starszego pana Hiszpana,m któremu pomogłem dostać się na lotnisko, bo nie miał pojęcia jak się tam udać. Jak zwykle bez bagażu odprawa trwała króciutko. Jeszcze zdążyłem poczekać na samolot i zjeść coś szybko jako śniadanie. No i poleciałem. Cały lot spałem.. w końcu w nocy nawet nie zmrużyłem oka..

Tak skończyła się moja wizyta w Hiszpanii. Było na prawdę sympatycznie i jak widać niezapomnianie, bo pamiętam bardzo dużo szczegółów. Większości z nich tu nie opisuję, bo byłoby to niemożliwe.
W ten weekend byliśmy w Hiszpanii jeszcze raz. Tym razem w zupełnie innej okolicy. Ale to opisze już w innym poscie.

wtorek, 1 kwietnia 2008

Wolne wtorki i śluby homoseksualne

Dziś jest wtorek. pierwszy kwietnia, czyli prima aprillis. Tutaj chyba nie obchodzą tego "święta" o ile można je nazwać świętem.
Dowiedziałem się już dziś, że w Londynie ma byc ruch prawostronny specjalnie dla Polaków, że nie będziemy organizować Euro 2012 (to może akurat nie był żart:P) i że we Wrocławiu będzie można wziąć ślub homoseksualny.
Wtorek jak wtorek - jak zwykle wolny i jak zwykle zajęty. To taki erazmusowy paradoks, że każda wolna chwila zamienia się w tę najbardziej zajętą. A ma to swoje racjonalne uzasadnienie. Mianowicie.. Obowiązkowe wykłady zabierają nam czas, a niewiele z nich wynosimy, bo są po portugalsku. Jeszcze systemy elektroniczne łapię na zajęciach, ale inne przedmioty średnio. Na wykładach więc nie jesteśmy bardzo zajęci, bo nie rozumiemy za wiele.. Zatem czas, który zostaje nam wolny musimy spędzać na odrabianie tego co inni robią na wykładach. Chociaż nie tylko;)
No ale dla mnie na przykład wtorek, który jest cały wolny schodzi na robienie projektów, uczenie się na testy, zakupy (na które w inne dni nie mam czasu:/), spanie itp..
Chciałem jeszcze tylko nadmienić, że dziś świętujemy obronę pracy Sabriny (którą może kojarzycie ze zdjęć). Co prawda jeszcze się nie obroniła, ale jedzie specjalnie w tym celu do Brazylii jutro wieczorem, więc musimy świętować przed.
Tak więc dnia 8.04 o godzinie 19 czasu Polskiego odbywa się akcja "Trzymamy Kciuki dla Sabriny":P jeżeli ktoś chce oczywiście;)

Rozdział trzeci Triptyku napiszę na dniach.
Pozdrowienia dla wszystkich z wolnowtorkowego Aveiro!