poniedziałek, 29 października 2007

Lizbona

Tak więc w przerwie między pisaniem gry Head Hunter na Computacao Visual, a sortowaniem przez selekcję w języku Mercury wyjechałem na wycieczkę do Lizbony. Możecie wziąć to bardzo dosłownie, bo w piątek wieczorem męczyłem się jeszcze z OpenGL'em, a dziś pierwszy wykład miałem ze sztucznej inteligencji;)
Zatem.. wycieczka zaczęła się o pogańskiej godzinie 7.30, co zmusiło mnie do wstania o 6.30 (plus minus, bo trochę mi zajęło zgrzebanie się z łóżka o tej porze. Oczywiście wszyscy się na autobus spóźnili, więc wyjechaliśmy spod rektoratu po 8. W naszym autobusie niestety nie było normalnego przewodnika, tylko jakiś jego kolega, który nie bardzo wiedział dokąd w ogóle jedziemy, więc nazywaliśmy go półprzewodnikiem. Nie jechaliśmy długo i zatrzymaliśmy się na śniadanie, które tym razem było marniejsze niż zwykle na wycieczkach. Dostaliśmy suchy prowiant w postaci kanapki, ciasteczka, jabłka i mleka smakowego. Niektórym nie smakowało, więc najadłem się nawet, ale współczuję tym co nie smakowało;)
Pierwszym miastem jakie odwiedziliśmy było Nazare. W Nazare wysiedliśmy koło plaży, która wyglądała co najmniej jak z filmu, błękitna woda, skały wokoło i deptak. Powędrowaliśmy deptakiem do stacji kolejki, która wywiozła nas do górnej części miasta. Tam obejrzeliśmy piękny widok z tarasu widokowego. Widok oczywiście na wspomnianą przed chwilą plażę. Wszystkie budynki w mieście białe, lub innego jasnego koloru. Wszystko wyglądało jak w Grecji czy coś w tym stylu. Pięknie.
Nieszczęśliwie się złożyło, że nasz kolega z Czech - Martin skręcił sobie nogę w kolanie (podobno zdarza mu się to). Ale po szybkiej interwencji i bandażu poszliśmy do autobusu.
Drugi postój wypadł w Obidos. Obidos (podobnie do Trancoso) jest miasteczkiem zbudowanym wewnątrz starego dworu. Całe ogrodzone murami obronnymi z basztami. Po murach można spacerować obchodząc miasto wokoło. Wszystkie domy w mieście białe. Wyglądało to też niesamowicie. Na wszystkich uliczkach stragany z pamiątkami lub typowym winem z tego regionu. Miasto położone jest dość wysoko, więc widoki z muru obronnego też niczego sobie.
Zbliżyła się pora obiadu, więc podążyliśmy do miasta o nazwie Peniche zjeść zaplanowany obiadek. Rzeczone miasteczko jest najbardziej wysuniętym na zachód miastem Europy. Jak zwykle było pysznie. Wieprzowinka z frytkami, ryżem, sałatką, do picia co kto chciał i deser - jakiś pudding czy jak to nazwać - waniliowy. Szczęśliwie się złożyło, że siedzieliśmy obok Joao, który zamówił nam więcej jedzenia, jak zobaczył, że jesteśmy głodni. Oczywiście wszystko na koszt wycieczki;) Włosi jak zwykle przy jedzeniu byli głośno, ale dało się wytrzymać - to kwestia przyzwyczajenia... Po udaliśmy się na krótki spacer nad ocean i z powrotem do autokaru. Autokar zawiózł nas nad niesamowite klify nieopodal. Coś niesamowitego, z resztą można obejrzeć je na moich zdjęciach na picasie. Z tamtąd już bezpośrednio udaliśmy się do Lizbony.
W Lizbonie przywitał nas zachód słońca i stadion. Miasto na pierwszy rzut oka niezbyt ładne, a przede wszystkim duże. Do hotelu dotarliśmy około godziny 19, i tym sposobem mieliśmy dwie godziny na odpoczynek, prysznic i zebranie się ponowne przy wejściu. Hotel jak to hotel, tylko z trzema gwiazdkami;) W pokoju, łazienka, klimaatyzacja, telewizor i parę innych bajerów. Dostaliśmy nawet ręczniki, firmowe mydełka (jedno zabrałem do domu:P) i szmatkę do czyszczenia butów;D Winda jeździła tak lekko, że śmialiśmy się, że my się nie ruszamy z miejsca, tylko Oni przerabiają piętro w czasie jak my jesteśmy w windzie. Może i tak było.. nie wiem;)
O 21 znów się zebraliśmy i starym zwyczajem czekaliśmy na kogoś, kto się spóźnił. Do centrum handlowego Vasco da Gama dotarliśmy około 22 i tam mieliśmy czas na zjedzenie czegoś przed pójściem do dyskoteki. Z braku wystarczających funduszy wybraliśmy najtańszy sposób wyżywienia się - hipermarket. Tak więc zakupiliśmy kilka bagietek i co kto chciał do nich i usiedliśmy na schodach hali koncertowej w celu spożycia. Ja do bagietki kupiłem puszkę tuńczyka w oleju i jadłem go przykrywką od puszki, bo nie miałem przecież widelca. Zagryzałem wszystko bagietą. Było śmiesznie;)
Zaraz potem wszyscy znów się spotkaliśmy żeby pójść do Havana Club. Wejście było zapłacone i w ramach biletu mieliśmy za darmo coś do picia - co kto chciał. Za kolejne oczywiście musieliśmy płacić, ale Joao miał trochę biletów w zapasie, więc nie było problemu z niepłaceniem;)
Szybko się stamtąd zwinęliśmy, bo DJ zaczął puszczać ciężkie techno, a tego nie lubimy... Poza tym trzeba było iść spać kiedyś, bo następnego dnia zwiedzanie;)
Drugiego dnia najlepsze było śniadanie... Zeszliśmy do małej hotelowej stołóweczki i mogliśmy brać do jedzenia co chcieliśmy i ile chcieliśmy. Były różne bułki, chleb, wędliny, sery, ciasta, owoce, koktajl owocowy, kawa, herbata, dosłownie wszystko. Długo nam zajęło, żeby się porządnie najeść i jeszcze wcisnąć coś na zapas, bo wiedzieliśmy, że nie będziemy mieć darmowego obiadu;P Jeszcze kilka bułek do plecaka na drogę, i można iść... No i oczywiście czekamy. Jakiś chińczyk jeden z drugim i Carmen - Hiszpanka się spóźnili. zdążyliśmy bawić się w kierowców, przewodników, DJ-ów i fotografów zanim przyszli, wreszcie z ponadpółgodzinnym opóźnieniem pojechaliśmy obejrzeć kawałek Lizbony. Wiele nie zobaczyliśmy, a najgorsze, że nawet nie wiem co widzieliśmy. Była jakaś brama, dwa place, kilka ulic, wieża widokowa, ale co to dokładnie było to nie wiem, bo zgubiliśmy przewodnika:P Wyglądało to trochę jak Piotrkowska, tylko szersze i w ogóle wszystko jakby większe. Fontanna za fontanną, pomniki, uliczni grajkowie, a co najbardziej nas zdziwiło - cyganie czy inni ciemni chodzili po ulicach i zupełnie otwarcie proponowali nam narkotyki na sprzedaż:P Nie wiem czy jest to tutaj legalne, ale wątpie;) Na planowaną zbiórkę jak zwykle wszyscy się znów spóźnili, więc straciliśmy kolejne pół godziny. Następnie odbylismy piękny tour wzdłóż zatoki nad którą leży Lizbona i pojechaliśmy do Jerónimos Monastery. Można było tam zobaczyć w jakiej "ascezie" żyli mnichowie;) A tak serio, to monastyr jest do wyżygania napchany zdobieniami, złotem i innym bogactwem. Ale nie ma co ukrywać - ładny. Kościół przy monastyrze jest po prostu olbrzymi. Kolumny mają średnicę ponad 2 metry i wysykość pewnie z 15-20. Coś niesamowitego. W tym samym miejscu chcieliśmy zjeść coś na obiad, ale nie znaleźliśmy neistety taniego sklepu, a jak wiadomo na restaurację nas nie stać, więc obeszło się bez jedzenia - tylko bułki zabrane ze śniadania.
Ostatnim już miejscem, które odiwedziliśmy była Sintra. Sintra to miasto - zagadka, które niezmiernie mnie rozczarowało. cała Portugalia mówi, że to najpiękniejsze miejsce w Portugalii, że trzeba je odwiedzić. Może się nie znam, a może byłem w innej Sintrze, ale w ogóle mnie to miasto nie zachwyciło. Mały ryneczek, kilka uliczek z restauracjami gdzie można wypić kawę za 5 euro lub zjeść obiad za 30, jakieś muzeum. Na szczycie góry ponad Sintrą jest zamek, do którego było jednak za daleko, żeby tam iść. W Sintrze jest też podobno najpiękniejsza plaża Portugalii. Problem w tym, że do plaży jest około 10km i jej też nie widzieliśmy. Jedyne co obejrzeliśmy tam to kościół, który był w remoncie i starą fontannę, która wyglądała jak niebieska ściana z dwiema rurami wystającymi po bokach. Weszliśmy tez do darmowej galerii obrazów i obejrzeliśmy wystawę muzeum zabawek;) No i znów zjedliśmy suche bułki... w końcu jesteśmy tylko biednymi studentami..
Droga do domu przebiegła bez zakłóceń, tylko po powrocie zmęczony i głodny zrobiłem sobie makaron z kukurydzą i serem odsmażony na patelni. Może pyszne to to nie było, ale przynajmniej się najadłem.
A teraz znów zaczęły się zajęcia, projekty, programy i raporty. Dziś idę pisać program z Tomkiem Dokuro Bejem. Resza weekendu pewnie zleci na Computacao Visual. Lekko nie jest...
Ale przynajmniej słońce cały czas za oknem:)

środa, 24 października 2007

A miało być tak pięknie...

Dawno nie pisałem. Dziś będzie krótko, bo jakoś nie mam weny. Tylko tak nam się jakoś ze znajomymi pomyślało. Miało być tak pięknie, wywiady, autografy.. No a tak serio.. wszyscy mówili, że Erasmus, to rok wakacji, że będziemy robić projekty na zaliczenia, nie będzie trzeba chodzić na wykłady, wszyscy wykładowcy będą dla nas mili, i wszystko zaliczymy bez problemu...
Ja chyba pojechałem na jakiegoś innego Erasmusa:P Egzaminy - są, projekty - też, wykłady - obowiązkowe, wykładowcy - mili tylko niektórzy, praca - jest, czas wolny - brak...

A gdzie te podróże, gdzie czas dla siebie, gdzie czas, żeby spokojnie usiąść z książką w bibliotece czy iść na plażę? Chyba wyjechały na wakacje.. bo w Aveiro ich nie ma;)

Na szczęście wieczorami (czasem) jest czas, żeby wyjść gdzieś. Dziś znów gra Tuna w Casa de Estudante. W weekend jadę do Lizbony, ale przez to nie zrobimy projektu na Systemy Operacyjne. A dziś dostaliśmy tematy projketu na Visual Computing. 3-4.11 jadę do Vigo na mecze baseballa, ale przez to nie zrobię prawdopodobnie jakiegoś innego projektu... Nie wiem czy w ogóle zaliczę ten semestr jak tak dalej pójdzie:P No ale... Co zrobić.. jakoś pójdzie:)

Kończę i idę na pierogi, które kiedyś zrobiliśmy i leżały w zamrażalce.

Pozdrowionka!!

czwartek, 11 października 2007

Płatki, Płytki i Sister-magister

Dawno nie pisałem więc postanowiłem teraz usiąść przed pierwszym obiadem pożegnalnym Ricarda i coś tu stworzyć. Jak już napisałem w pierwszym zdaniu dziś odbywa się pierwszy z wielu obiadów pożegnalnych Ricarda. O Ricardzie już czytaliście, więc nie będę dużo pisał. Wyjeżdża w każdym razie w przyszłym tygodniu i nie wiemy kto teraz będzie nam gotował. Zostaje jeszcze odziedziczony przeze mnie grill, którego będziemy musieli wkrótce użyć;)
Nic nie pisałem przez długi czas, bo na prawdę nic się nie dzieje. Mam zajęcia, więc czas płynie dwa razy szybciej. W weekend odbyła się jedynie impreza urodzinowa dla Pedra, nie mam jeszcze z Niej zdjęć, bo nie miałem tam aparatu. Było... ciekawie;) Tort czekoladowy, ciasto zrobione przez Agnieszkę, Fasolka po Bretońsku zrobiona przez nas Polaków i pasta z tuńczyka i majonezu zrobiona przez Marinę.
Istnieje tu taki dziwny zwyczaj, że jak ktoś ma urodziny, to musi ubrudzić sobie twarz ciastem (tortem) . Na szczęście były dwa ciasta i Pedro mógł włożyć twarz w to posypane cukrem a nie to czekoladowe;) Nie wyglądał aż tak źle przez to;P Potem był szampan, którego zamiast pić wylali po całym mieszkaniu. Wraz z Manuelem znaleźliśmy schronienie w suszarni, żeby nas ten szampan nie dotknął. Po szampanie było jeszcze zabawniej niż przed, bo wszyscy się ślizgali i przewracali jak próbowali zrobić gwałtowny ruch. Odbyły się też zawody Curlingu na posadzce (zamiast kamienia użyliśmy garnka) wygrała drużyna Ricardo, Pedro i ktoś jeszcze (jako jedyna drużyna biorąca udział w zawodach).
A skąd tytuł postu?
Urodził się w poniedziałek, gdy szedłem do sklepu... po płytki i płatki. Mianowicie zorientowałem się jak mało tutaj robię. Po pierwszych zajęciach poszedłem do sklepu po tytułowe płytki i płatki (konkretnie po paczkę dvd i płatki do mleka). Płytek nie było, więc kupiłem tylko płatki. Wróciłem na obiad i następne zajęcia. Po drugich zajęciach postanowiłem iść do drugiego sklepu po płytki. Kupiłem płytki (i pisaki do nich) i wróciłem na trzecie zajęcia, które trwały do 20. Prosto po zajęciach udałem się do Kantyny zjeść sałatkę i była już 9-ta. Następnie odbyła się walka (przegrana) z moim komputerem i musiałem iść spać. Tak więc jak widać nic nie robię... kupienie płatków i płytek zajęło mi około 2 godzin, a reszta to zajęcia i jedzenie.

Co do Sister-magister, to wiele osób już wie, kto nie wie to się pochwalę. Moja siostra Katarzyna obroniła się w tę środę i niniejszym można odzywać się do Niej per pani magister;) Po Portugalsku powiem: Parabens! co oznacza "congratulation" i nie potrafię tego przetłumaczyć na Polski.

Jeszcze wracając do moich zajęć, to tutaj odbywają się na prawdę dziwnie... Ostatnio z dwugodzinnego wykładu ostało się pół godziny po spóźnieniu prowadzącego, walczeniu z rzutnikie i wyrzuceniu nas z sami przed czasem:P Ćwiczenia z tym samym prowadzącym wyglądają co najmniej dziwnie. Najpierw dostajemy jeden przykład na tablicy, mamy go przepisać i sprawdzić czy działa, a potem bawić się nim. Na prawdę inaczej... to jest Sztuczna Inteligencja
Są jeszcze Systemy Operacyjne, gdzie prowadzący mówi o i-nodach, sektorach, ogląda sobie na monitorze pojedyncze sektory i mówi w którym bicie co jest zapisane a najśmieszniejsze jest to, że myśli, że my za tym wszystkim nadążamy. Szczęście w nieszczęściu - mówi po angielsku.

Był plan jechania do Lizbony w ten weekend, ale zrezygnowałem z planu, bo ilość pracy jaka mnie czeka w weekend mnie przeraża. Poza tym obawiam się, że nie ma już dla mnie miejsc w samochodzie.

To by było tyle na dziś.
Ciaooooo!

poniedziałek, 1 października 2007

Double Trip to Porto

Piątek minął nic nie robiąc, wieczorem obejrzeliśmy film, który skończył się happy endem, mimo, że główny bohater został postrzelony chyba ze trzy razy podczas trwania filmu. Następnego dnia wycieczka do Porto.

Sobota, 7.30. Dużo erazmusów spotyka się pod rektoratem i czeka na autobus. Nawet na dwa. Po jakimś czasie spędzonym na zbieraniu pieniędzy odjechaliśmy. Tym razem wyjątkowo wszystko na czas. W Porto lądujemy około godziny 9 i spożywamy tam jak zwykle tradycyjne Portugalsko-Francuskie śniadanie. Pastele z szynką, Croissanty i kawę. Po śniadaniu odbywamy krótki spacer wzdłuż oceanu i jedziemy do centrum. W centrum wchodzimy na wieżę która rzekomo ma 225 schodów. W górę naliczyłem 197, w dół 203. Odwiedzamy też znany nam już ryneczek, gdzie można kupić prawie wszystko od sznurówek do żywych kurczaków. Tam odbywa się gra. Każda drużyna ma 20 euro i musi wykonać za te pieniądze pewne określone zadania. Kupić fasolę, jakieś zielsko, bączka, sznurówki itp, itd;)
Niedługo potem poszliśmy do Łodzi. Może nie do tej w Polsce, ale prawie:P Niestety pogoda się mocno zepsuła, zaczęło padać i zrobiło się chłodno, ale nie popsuło nam to zabawy na łodzi. Obejrzeliśmy z innej perspektywy brzegi Douro i mosty od spodu i wylądowaliśmy na drugim brzegu, żeby pójść do winiarni Calem. To był pierwszy raz jak byłem w winiarni, ale właśnie tak sobie to wyobrażałem;) Dużo beczek z winem i butelki w szafach. Pani prowadząca miała bardzo śmieszny akcent, dlatego prawie nikt nic nie pamięta z jej przemówienia:P
Po testowaniu Porto (białe lepsze moim zdaniem) poszliśmy do Katedry Porto. Katedra jak katedra. Wróciliśmy;)
No i znowu zebrało się na padanie. Wśród deszczu dotarliśmy do Stadionu FC Porto, gdzie miały odbyć się derby Porto (FC Porto-Boa Vista). Jak dowiedzieli się o tym fani piłki nożnej postanowili zostać na meczu:P Do Aveiro wracał do połowy pusty autobus. Przez ulewy dojechaliśmy do Aveiro.

W Aveiro długo nie posiedziałem. Na schodach akademika spotkałem Marię i Anię męczących się z walizką ważącą przynajmniej 30 kilo. Postanowiłem im pomóc i zaniosłem walizkę do samochodu. Otrzymałem też propozycję nie do odrzucenia pojechania z wyżej wymienioną walizką do... Porto. Nie odrzuciłem propozycji;) Musiałem tylko wrzucić coś na ruszt, bo byłem na prawdę głodny po wycieczce. Do Porto dojechaliśmy drugi raz około godziny 23. Trochę czasu spędziliśmy w domy znajomych Ani, potem razem z Nimi poszliśmy do miasta na jakąś imprezę tylko dla Erazmusów. Nie było jakoś specjalnie super, więc przenieśliśmy się do dziwnego pubu na 4 piętrze kamienicy. Pub zajmuje całe piętro i jest zrobiony normalnie w mieszkaniach, tyle, żewe wszystkie ściany powstawiane są okna, więc widać co się gdzie dzieje. W każdym miejscu inna muzyka i inny wystrój. Długo siedzieliśmy i gadaliśmy. Było na prawdę miło:) Do Aveiro wróciliśmy jakoś w nocy.

Nie pamiętam ile spałem, ale na pewno długo;)
Dziś Maria i Ania pojechały do Hiszpanii. Ania już nie wraca, Maria w lutym. Tak więc między wykładami pomagałem się im pakować do samochodu i żegnałem się. Ogólnie dzień zleciał niesamowicie szybko.
Wykłady po Portugalsku, nic nie rozumiem, ale będę chodził. Może zacznę rozumieć. Na szczęście egzaminy po Angielsku:)
Obiad o 20, teraz siedzę i piszę. Nic specjalnego.

A w tym tygodniu w Aveiro festiwal, pewnie napiszę coś o nim. Tymczasem idę spać, bo jestem na prawdę zmęczony.