środa, 30 kwietnia 2008

Me gusto La Coruña czyli Galiza Trip

Pewnego pięknego dnia znajomy Hiszpan Manuel Medina zapytał mnie czy nie chciałbym odwiedzić go u Niego w domu pod koniec kwietnia. Zgodziłem się dość szybko, bo z tego co wiedziałem jego miasto - La Coruña jest naprawdę piękne. Manu odpowiedział na to, że w takim razie musimy kupić bilety jutro, bo później będzie drożej. Tym sposobem mięsiąc temu nabyłem bilet do Galicji - La Corunii. Razem ze mną miał jechać Ricardo - Portugalczyk zwny przez Tomka - Big Fish.

Wyjazd wypadał na piątek 25.04. Z wielkim trudem zwlekliśmy się z łóżek, żeby spotkać się pod akademikami o 6.30 rano. Autobus jechał z Porto (jak zawsze wszystko:P) o 9, więc musieliśmy użyć pociągu o 7.17.
Bez problemów dojechaliśmy do Porto, Praca da Galiza i stamtąd już sennym autobusem do La Corunii. Tam na dworcu czekała na nas Veronika, Milosz i Julian. Po całym dniu podróży byliśmy śmiertelnie głodni, więc w pierwszej kolejności poprosiliśmy o znalezienie czegoś do jedzenia. Manuel był jeszcze gdzieś po drodze do nas, więc kupił nam po bule z tortillą i serem. Wszyscy spotkaliśmy się przy zamku stojącym w porcie. Spotkało się 15 osób, które postaram się wymienić poniżej:
Alex - Hiszpan z Madrytu,
Aurora - Hiszpanka gdzieś z połódnia,
Tomasz vel Tomek vel Dokuro Bej vel wiele innych:P - z Poznania
Karen - Brazylijka, Sao Paulo
Letice - Brazylijka, Sao Paulo
Manuel vel Manu - Galego (bo nie Hiszpan:P), La Coruña,
cztery dzewczyny z Serbii, których imion nie pamiętam, bo były dziwne;),
Veronika - Galega (bo nie Hiszpanka), La Coruña,
Julian - Austria, Wiedeń,
Milosz - Serbia, Novy Sad,
Ricardo - Portugalczyk, Lizbona
No i ja..

Wszyscy pieszo ruszyliśmy na podbój Corunii. Obeszliśmy całe wybrzeże miasta, które prezentuje się godnie. Wszędzie skały schodzące do oceanu, rzeźby, plaże, port, piękna promenada z ładnymi latarniami, wszędzie czysto, zielono i pięknie. Po drodze zatrzymaliśmy się na małej plaży, na której kto chciał mógł się wykąpać w krystalicznej wodzie, której kolor był na prawdę seledynowy (pierwszy raz taki widziałem). Na tej samej plaży Karen prawie złamała sobie kark turlając się z Julianem (oczywiście przesadzam, ale ciekawie to nie wyglądała, jak zaryła głową w ziemię. Później poszliśmy dalej zobaczyliśmy coś co na oko przypominało Stonehenge. a w rzeczywistości jest pomnik upamiętniającym ofiary dyktatury Franco. W miejscu gdzie to stoi zostali rozstrzelani rebelianci. Drepcząc sobie obok klifów, fal i podziwiając piękne widoki dotarliśmy do Latarni morskiej, która chyba nazywa się Torre de Hersules. Zaraz pod wierzą na ziemi leży wielka róża wiatrów, która wskazuje strony świata. Jak zwykle pięknie.
Powodowani zmęczeniem i brakiem wody poszliśmy do kawiarni napić się czegoś i zjeść małe co nieco. My z Tomkiem zrobiliśmy jeszcze zakupy na później i poszliśmy dalej. Kontynuując wzdłóż głównej plaży Corunii obejrzeliśmy zachód słońca nad oceanem i poszliśmy najdziwniejszy w moim życiu obiad.
Na rzeczony obiad poszliśmy na małą uliczkę pełną barów. W tej uliczce nie było nic innego - tylko bary. Bar na barze, obok baru i pod barem a czasem jeszcze jakiś bar. Na ulicach stali murzyni sprzedający nielegalne kopie gier i filmów. Każdy miał rozłożoną płachtę materiału z szybkim systemem składania zbudowanym z kombinacji sznurków służącym prawdopodobnie do uciekania kiedy policja zjawia sie w okolicy. Każdy taki murzyn stał 3-4 metry od własnego stoiska z miną mówiącą "Ja tu tylko stoję i nie mam pojęcia skąd wzięła się ta szmata tam na chodniku". Dopiero kiedy jakiś klient był zainteresowany, to murzyn podchodził dyskretnie i pytał co podać. Druga dywizja murzynów chodziła z wieszakami na ubrania pełnymi koralików, naszyjników, bransoletek i innych ozdób sprzedając je za jakieś marne pieniądze. Poza tym ulica była naprawdę pełna. Tysiące ludzi jedzących tapas z plastikowych talerzyków siedzących na chodnikach, ulicy, parapetach wystaw, stojących i znajdujących się w innych pozycjach, które możecie sobie tylko wyobrażać. Najpierw nie wiedziałem o co chodzi, ale okazało się, że właśnie tak będziemy jeść obiad. Każdy zamówił tapas w jednym z barów i usiedliśmy na chodniku jedząc. Po drodze dosiadł się jakiś bezdomny opowiadając swoją historię. Tak podobno wygląda tradycyjny hiszpański obiad.. Dziwnie, dziwnie;)

Później postanowiliśmy usiąść jeszcze w jakimś normalnym barze, żeby odpocząć, więc przeszliśmy się trochę po mieście zwiedzając przy okazji La Corunię nocą. Doszliśmy do bardzo dziwnego baru, który z resztą nie podobał mi się, bo był za mały i cały zadymiony. Po tej wyprawie pojechaliśmy do domu spać wreszcie..

Dzień drugi zaczął się bardzo wcześnie bo mieliśmy sporo do przejechania. Pierwszy cel - Cabo de Vilan. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w pewnym miasteczku, żeby zjeść małe co nieco, czyli bagietki z pasztetem, batony i co tam jeszcze było w markecie.
Cabo de Vilan wygląda jak wygląda.. ciężko to opisać, łatwiej zobaczyć zdjęcia. Jest na prawdę imponujący. Siedzieliśmy tam chyba z godzinę podziwiając widoki, robiąc zdjęcia i odpoczywając. Następny cel to kolejne Cabo - Cabo de Fisterra. Tam kończy się droga świętego Jakuba. Definitywnie. Dalej nie da się iść. Kiedy w starożytności ludzie odkrywali ląd nazwali to miejsce "koniec ziemi", bo idąc okazało się, że nie da się iść dalej, a kąt patrzenia na ocean przekracza mocno 180 stopni. Tam też stoi słupek z muszlą świętego Jakuba i napisem 0,00 km. Oczywiście drogę można skończyć w Santiago - jak przystoi, ale można też iść dalej 3 dni i dojść właśnie tam. Tam zrobiliśmy nawet więcej zdjęć niż poprzednio i pojechaliśmy znów dalej. Tym razem na niewielka plażę gdzieś na zachodzie Galicji. Tam niestety już słońce, które mocno nas grzało na Fiterra zaczęło chylić się ku zachodowi, więc z opalania nici - zaczęliśmy grać we wszystkie możliwe gry małą, znalezioną piłeczką. Znaleźliśmy jeszcze masę muszli i pojechaliśmy do domu.
Tam czekała na nas wielka hiszpańska kolacja. Tym razem normalna przy stole. Dostaliśmy różne tradycyjne potrawy, tortille i inne, których nazw nie znam. No i tak skończył się dzień.. A następny był już ostatnim.

Trzeci dzień padało.. ale pojechaliśmy w okoliczne góry. Ten dzień nie był aż tak ekscytujący, więc napiszę w skrócie. Zaparkowaliśmy samochody dość wysoko i poszliśmy wzdłuż rzeki. Szliśmy sobie tak około 2 godzin, żeby zobaczyć klasztor. Klasztor mały i dziwny. Nic specjalnego. Dowiedzieliśmy się tam tylko jaka była bardzo popularna tortura hiszpańskiej inkwizycji - stawiali klienta pod kapiącą wodą, znieruchomiali mu głowę, więc krople padały ciągle w to samo miejsce czaszki i czekali aż zacznie gadać. Dawali jeść i pic więc nie umarł, ale po kilku larach krople powodowały erozję czaszki.. resztę możecie sobie dopowiedzieć.. to podobno jedna z najgorszych tortur w średniowieczu... Potem obejrzeliśmy jeszcze ruiny młyna i wróciliśmy do samochodów. Tam jeszcze zjedliśmy resztki z wczorajszej kolacji i pojechaliśmy do domu. Następnego dnia pobudka o 6.30 więc musieliśmy iść wcześniej spać. Na wieczór jeszcze zeszliśmy do kuchni pożegnać się z rodzicami Veroniki i zjeść małe co nieco, spakowaliśmy się i poszliśmy spać..

Podróż powrotna minęła spokojnie..

Przez całą wizytę w Corunii towarzyszyła nam muzyka Manu Chao.. Polecam:) Szczególnie do słuchania w samochodzie..

7 komentarzy:

PAPROCH pisze...

"Na ulicach stali murzyni sprzedający nielegalne kopie gier i filmów. Każdy miał rozłożoną płachtę materiału z szybkim systemem składania zbudowanym z kombinacji sznurków służącym prawdopodobnie do uciekania kiedy policja zjawia sie w okolicy. Każdy taki murzyn stał 3-4 metry od własnego stoiska z miną mówiącą "Ja tu tylko stoję i nie mam pojęcia skąd wzięła się ta szmata tam na chodniku"."-Hie, hie, kapitalny tekst;-D
W ogóle wpis ciekawy, jak zwykle. A o torturze z kroplami słyszałam, podobno wywodzi się z Chin... Czego te Chińczyki nie wymyślą;-)

Mateusz pisze...

Ja troche nie wierzę w tą erozję czaszki.. no ale:P Dzięki!

PAPROCH pisze...

Erozja erozją, ale podobno delikwent zaczynał po jakimś czasie wariować... W "Pogromcach mitów" kiedyś to sprawdzali:-o Dziewczyna wytrzymała chyba kilka godzin, a potem zaczęła świrować, żeby ją szybko odwiązać:-/

PAPROCH pisze...

Pewnie zresztą jakby kapało wystarczająco długo, to by zaszła erozja. Przecież krople drążą dziury w skałach. Tylko że chyba nikt tak długo by nie wytrzymał:-p

Mateusz pisze...

Ale na skałach nie ma skóry;D A skóra chyba nie przepuści tak łatwo wody?

PAPROCH pisze...

A nie wiem...;-p Na pewno w końcu mogłaby powstać dziura :-///
Ale chyba nikt by tak długo nie wytrzymał i tak:-p
Brrr...

asiagapa pisze...

Halo, halo :D
Czekamy na nowe wieści :)